czyli pełen przygód żywot człowieka poczciwego, albo historia bardzo długiej przeprowadzki
środa, 31 marca 2010
zmiana na lepsze
Lubię kiedy świat zmienia się na lepsze. Dzisiaj otworzyłem kwietniowy już numer mojego ulubionego magazynu National Geographic i co widzę? Najwyraźniej wydano go na papierze pochodzącym z recyklingu, przynajmniej sporą jego część. Nareszcie! To nawet nie wypadało pisać o ekologii na błyszczącym papierze zdjęciowym. Teraz też wygląda nieźle, a treść przecież zostaje ta sama. Tak trzymać!
wtorek, 30 marca 2010
poranne wrażenia
Wychodząc dzisiejszego ranka z domu czułem się jakbym wystawiał głowę z namiotu, a wszystko to przez fantastyczny zapach! To pachniała wilgocią wiosennego deszczu ziemia i świeże powietrze, zupełnie jak wtedy, kiedy podróżowałem ze swoją drużyną przez pola, góry i lasy spędzając tak wszystkie wolne dni. To niesamowite wrażenie trwało zaledwie kilka sekund, ale było tak nagłe, tak intensywne i tak przyjemne, że zadziałało dokładnie jak "chwila szczęścia", o której opowiadała mi wczoraj przez telefon Ewelina. Taka "chwila szczęścia", to po prostu moment kiedy dzieje się takie coś, że w jednej chwili staje się radość :)
I konkluzja: Generalnie po zimie zostało już tylko wspomnienie!
I konkluzja: Generalnie po zimie zostało już tylko wspomnienie!
czwartek, 25 marca 2010
topografia opon letnich
No i wiosny ciąg dalszy. Czas najwyższy na zmianę opon zimowych na letnie. Umówiłem się już na 14tą do znajomego mechanika. Bo mam już nawet swojego znajomego mechanika tutaj, a to przecież podstawa! Naprawia wszystko i dobrze, a do tego warsztat jest całkiem blisko, więc nie trzeba daleko jeździć. No żeby było już naprawdę krajoznawczo, to powiem dokładniej: Trzeba wyjść z domu główną bramą i skręcić w prawo, a potem znowu w prawo na pierwszym skrzyżowaniu i cały czas prosto. Zanim dojdzie się do kościoła, to w jednym z domów po lewej jest ten znajomy warsztat. No to teraz już naprawdę dokładnie opisałem! :) A dla wnikliwych dodatkowa informacja: Wychodząc z tyłu domu trzeba iść krótką ulicą prosto i zaraz parędziesiąt kroków dalej skręcić w lewo, znowu kilkadziesiąt metrów i skręt w prawo, i też już się jest na ulicy z mechanikiem. No jak tam z wyobraźnią przestrzenną? ;)
środa, 24 marca 2010
jak Dawid Goliata
Dokładnie tak powalił mnie przedwczoraj (poniedziałek) wieczorem jakiś niewidoczny gołym okiem mikrob, nie wiem bakteria, czy wirus. Byłem sobie zdrowy, a tu nagle srrru! Niestety dosłownie. Przecierpiałem cały wtorek, no ale dzisiaj jest już w zasadzie ok. Do tego całkiem już wiosennie za oknem, więc w dobrym nastroju wybrałem się jakąś godzinę temu do apteki po smectę, którą kiedyś na podobne dolegliwości doradziła mi mama Jędrzeja, a chociaż to dawno było strasznie, to zapamiętałem sobie dobrze, bo pomogła. Apteka jest kawałek od domu, niedaleko Stokrotki. Powstaje tam duże osiedle. Wiele domów wielorodzinnych już ukończono i mieszka tam całkiem sporo ludzi. Domy są różne, lekko urozmaicone architektonicznie, trochę kolorowe nawet, a samo osiedle jest całkowicie otwarte, przestronne i przyjazne. Podoba nam się bardzo, kiedyś poszliśmy tam sobie z Aldoną na spacer pooglądać okolicę. Osiedle rozbudowuje się dalej. Dzisiaj korzystając z okazji pooglądałem sobie przez chwilę żurawie nad nowymi domami wznoszonymi wzdłuż Poligonowej vis a vis Górek Czechowskich. Chciałoby się tam zamieszkać...
czwartek, 18 marca 2010
Vetterowie
Jest takie miejsce w mieście, o którym słyszałem już kilkakrotnie z różnych źródeł i o którym chciałem dowiedzieć się trochę więcej, bo czułem, że jest mi w jakiś sposób bliskie. Miejsce to nazywa się najkrócej Szkołą Vetterów. Najpierw upewniłem się, czy to ten eklektyczny ceglany budynek na ulicy Bernardyńskiej, który myślałem. To ten! Czerwona cegła i architektura budynku od razu skojarzyły mi się z rodzinnymi stronami, a już zupełnie naprowadziło mnie na ten ślad nazwisko Vetter, brzmiące dla mego ucha tak swojsko. I nic dziwnego! Ojciec patronów szkoły - czyli braci Augusta i Juliusza Vetterów - Karol Rudolf Vetter był chyba Niemcem, ale urodził się we wschodniej części Królestwa Prus, a dokładniej rzecz biorąc w mieście mojej młodości, szkoły i studiów, i mieszkania na Wildzie!!! W sumie nawet jeśli był Niemcem, to ponieważ urodził się w roku 1810 powoduje, że jeśli wierzyć historykom, przyszedł na świat w polskim Księstwie Warszawskim i do tego w mieście, w którym od listopada 1806 roku stacjonowali Francuzi. Ot, Europejczyk ;) Wiem też, że jakimś trafem przybył tu gdzie i ja się osiedliłem, czyli miasta, które wraz z innymi z zaboru austriackiego, takimi jak Kraków, Sandomierz, Siedlce, Radom, czy Zamość dołączyło do Księstwa Warszawskiego w roku 1809. I na tym zostawmy geopolitykę, bo choć to niesamowicie ciekawe, to jednak nie bezpośrednio o Vetterach...
Karol Vetter i jego żona okazali się niebywale zasłużonymi dla miasta mieszkańcami. Nie dość, że zbili tu majątek i zbudowali największy w regionie browar, i destylarnię, to jeszcze udzielali się dobroczynnie. Odziedziczyli to po nich obaj synowie, również odznaczający się wielką pracowitością i imponującą mi wytrwałością, której życzyłbym też sobie, a której czasem mi brakuje, gdy nie od razu widać efekt pracy. Vetterowie synowie zbijali dalej majątek handlując z Rosją i Mandżurią. Oprócz handlowania fundowali stypendia, budowali i finansowali szpitale, opiekowali się sierotami, starcami i kalekami, jednym słowem - mieszkańcy na medal, prawdziwi lokalni patrioci. Zresztą nie będę się więcej rozpisywał, tylko tak kilka słów na zachętę rzuciłem, a kogo zaciekawi, to zapraszam do surfowania po sieci. Na stronie Zespołu Szkół Ekonomicznych im. A. i J. Vetterów można zobaczyć galerię zdjęć budynku szkoły i to nie tylko od zewnątrz, ale i zabytkowych wnętrz, które wydają mi się jeszcze ładniejsze niż korytarze Liceum św. Marii Magdaleny, która wprawdzie w innym mieście i nie na ulicy, tylko placu, ale za to też Bernardyńskim.
Karol Vetter i jego żona okazali się niebywale zasłużonymi dla miasta mieszkańcami. Nie dość, że zbili tu majątek i zbudowali największy w regionie browar, i destylarnię, to jeszcze udzielali się dobroczynnie. Odziedziczyli to po nich obaj synowie, również odznaczający się wielką pracowitością i imponującą mi wytrwałością, której życzyłbym też sobie, a której czasem mi brakuje, gdy nie od razu widać efekt pracy. Vetterowie synowie zbijali dalej majątek handlując z Rosją i Mandżurią. Oprócz handlowania fundowali stypendia, budowali i finansowali szpitale, opiekowali się sierotami, starcami i kalekami, jednym słowem - mieszkańcy na medal, prawdziwi lokalni patrioci. Zresztą nie będę się więcej rozpisywał, tylko tak kilka słów na zachętę rzuciłem, a kogo zaciekawi, to zapraszam do surfowania po sieci. Na stronie Zespołu Szkół Ekonomicznych im. A. i J. Vetterów można zobaczyć galerię zdjęć budynku szkoły i to nie tylko od zewnątrz, ale i zabytkowych wnętrz, które wydają mi się jeszcze ładniejsze niż korytarze Liceum św. Marii Magdaleny, która wprawdzie w innym mieście i nie na ulicy, tylko placu, ale za to też Bernardyńskim.
o rondach słów kilka
Dziś był dobry dzień, bo nauczyłem się kolejnej nowej rzeczy: Unikać jazdy Aleją Kraśnicką. Podróżowałem dziś samochodem i tylko na podstawie mapy wytyczyłem trasę do miejsca, które chciałem odwiedzić, a znajdowało się ono w okolicach przemysłowej - czy raczej poprzemysłowej - dzielnicy Wrotków, czyli na drugim końcu miasta. Wychodziło mi, że przez Kraśnicką będę najszybciej. Jechałem około godziny jedenastej, więc poza porannym i popołudniowym szczytem, spodziewając się pustych dróg, ale nic z tego - Kraśnicka zapchana od samego ronda. I tu kolejna ciekawostka: Pisząc "rondo" mam automatycznie na myśli rondo Honorowych Krwiodawców, bo mieszkańcy mojej dzielnicy (i chyba nie tylko) mówią po prostu "rondo" i z kontekstu wiedzą, o które rondo chodzi. Myślę, że to przez długość nazw poszczególnych rond, no bo wiadomo, że łatwo powiedzieć Śródka, Rataje, Kaponiera albo Żegrze, ale znacznie trudniej w zwykłej codziennej rozmowie rzucić jednym słowem: Rondo Nauczycieli Tajnego Nauczania, albo Rondo Narodowych Sił Zbrojnych, albo rondo Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, albo rondo Represjonowanych Żołnierzy Górników. Większość z tych rond ma też chyba inne, obiegowe nazwy. Kiedyś chcąc zaimponować Aldonce znajomością topografii miasta powiedziałem, że pojedziemy przez rondo porucznika Mariana Mokrskiego, a ona myślała, że wydumałem jakąś skomplikowaną trasę nieznanymi ulicami. Okazało się, że trzeba było po prostu powiedzieć rondo na Zana i od razu byłoby wiadomo, o które rondo chodzi, bo jest to skrzyżowanie z ruchem okrężnym ulicy Filaretów i ulicy Tomasza Zana właśnie - nota bene jednej z głównych arterii komunikacyjnych miasta, przy której powstają najnowocześniejsze budynki takie jak biurowce i banki. Ale to już nie na temat rond, więc kończę. Kolejne spostrzeżenia krajoznawcze wkrótce.
poniedziałek, 15 marca 2010
łyżwy za radą żony
Jak już pisałem - narciarz ze mnie żaden. Łyżwiarz podobnie, ale za to mogę z dumą powiedzieć, że łyżwy to miałem przynajmniej na nogach! :) Ostatnio rok temu i ponownie w pierwszy weekend marca, kiedy przyjechał do nas Przemek i wybraliśmy się razem na lodowisko. Oprócz naszej trójki było też kilku jeszcze znajomych, to znaczy Ania, Asia, Agata i Grzesiek. Śmigaliśmy nieźle! Przemkowi się podobało, bo lodowisko jest tu większe niż to, na którym on zwykle jeździ, no i w związku z tym było gdzie się rozpędzić. Ja też nie leżałem na lodzie tyle razy co ostatnio i podobało mi się bardzo! Może się jeszcze tego sportu nauczę! :) Dobrze, że się wybraliśmy na te łyżwy, bo ostatnio, to humor miałem raczej kwaśny, bo różne sprawy nie układały się tak jak można by chcieć i dobrze, że Aldonka to zauważyła i zadziałała jak najmądrzejsza z najmądrzejszych żon, czyli mnie na te łyżwy namówiła, bo nie chciało mi się trochę iść... A tak humor wrócił, zdrowia przybyło i perspektywy się przejaśniły. Jak to dobrze taką żonę mieć u boku :)
Po łyżwach skryliśmy się jeszcze na chwilę w małej Akwarela Cafe na Rynku, z Trybunałem Koronnym za oknem, tej samej, w której Aldonka organizowała swój wieczór panieński. Oprócz smakowania dobrej czekolady, kawy i herbaty mogliśmy trochę porozmawiać z Przemkiem w końcu, i nacieszyć oczy wiszącymi wszędzie charakterystycznymi obrazkami, identycznymi jak te sprzedawane jako pocztówki w Empikach, te pocztówki moje ulubione, takie kolorowe, śmieszne trochę, jakby dziecinne. Dobra sobota to była.
Po łyżwach skryliśmy się jeszcze na chwilę w małej Akwarela Cafe na Rynku, z Trybunałem Koronnym za oknem, tej samej, w której Aldonka organizowała swój wieczór panieński. Oprócz smakowania dobrej czekolady, kawy i herbaty mogliśmy trochę porozmawiać z Przemkiem w końcu, i nacieszyć oczy wiszącymi wszędzie charakterystycznymi obrazkami, identycznymi jak te sprzedawane jako pocztówki w Empikach, te pocztówki moje ulubione, takie kolorowe, śmieszne trochę, jakby dziecinne. Dobra sobota to była.
w Sandomierzu
Parę lat temu, w któryś ciepłych weekendów majowych wybraliśmy się z Aldonką na wycieczkę do Sandomierza. To była nasza pierwsza taka dłuższa, kilkudniowa wycieczka, z której zostało nam żywe wspomnienie pięknego, urokliwego, polskiego miasteczka. Nic dziwnego więc, że gdy przyjechała Świstak, to oprócz zwiedzania starówki, o której pisałem już kilka razy, więc nie będę przez jakiś czas więcej, odwiedzenia Mandragory i zakosztowania jej wyjątkowego, żydowskiego klimatu, oraz wspólnego oglądania filmu "W sieci kłamstw" ("Body of Lies"), bo Ania jest miłośniczką kina, zabraliśmy się wspólnie ze Świstakiem, Dorotą i Marcinem właśnie tam! Zresztą gdzie tu było zabrać Świstaka, która widziała już Kazimierz, Nałęczów i Kozłówkę, której nawet ja, od kilku miesięcy na stałe tu mieszkający, nie widziałem. Ale to przecież Ania jest jak Internet i dociera wszędzie :)
Sandomierz nawet w lutowym deszczu wygląda ładnie, chociaż dużo senniej niż wiosną. Spacerowaliśmy sobie ulicami rozpoznając z Aldonką widoki znane z telewizyjnego serialu o księdzu Mateuszu, chociaż jego samego na rowerze nie zobaczyliśmy. Obeszliśmy katedrę i zamek, przedostaliśmy się przez Igielne Ucho, dotarliśmy do kościoła Dominikanów, przewędrowaliśmy Wąwozem Królowej Jadwigi, oddaliśmy się klimatowi miasteczka. Na sam koniec, przed powrotem do domu, zjedliśmy coś ciepłego w jednej z hotelowych restauracji na charakterystycznie pochyłym rynku. Dookoła było pięknie. Nic dziwnego, że tylu ludzi upodobało sobie Sandomierz tak jak my.
Sandomierz nawet w lutowym deszczu wygląda ładnie, chociaż dużo senniej niż wiosną. Spacerowaliśmy sobie ulicami rozpoznając z Aldonką widoki znane z telewizyjnego serialu o księdzu Mateuszu, chociaż jego samego na rowerze nie zobaczyliśmy. Obeszliśmy katedrę i zamek, przedostaliśmy się przez Igielne Ucho, dotarliśmy do kościoła Dominikanów, przewędrowaliśmy Wąwozem Królowej Jadwigi, oddaliśmy się klimatowi miasteczka. Na sam koniec, przed powrotem do domu, zjedliśmy coś ciepłego w jednej z hotelowych restauracji na charakterystycznie pochyłym rynku. Dookoła było pięknie. Nic dziwnego, że tylu ludzi upodobało sobie Sandomierz tak jak my.
Świstak jest jak Internet, tylko lepsza
W ostatnim tygodniu lutego zjawiła się Świstak. Przyjechała prosto z Siedlec od Ani i Waldka, i zatrzymała się na parę dni u Doroty i Marcina. Generalnie gdyby nie było Internetu, to Świstak mogłaby nim być. Dopiero co widzieliśmy się z nią u Eweliny i Leszka, potem ona widziała się jeszcze z Kasią i Jędrkiem i ich Jankiem, a jeszcze potem śmignęła w urlopową podróż odwiedzając kolejnych znajomych ze studiów. I tak nie będąc online możemy się dowiedzieć co u kogo słychać, jak się kto czuje, jak żyje i ciągle jesteśmy w takim żywym kontakcie. Wszystko dzięki Świstakowi rzecz jasna.
miała być już wiosna, a tu nic z tego
Ja tam narciarzem nie jestem, ale tak chyba wygląda wymarzona pogoda dla narciarzy, to znaczy naprawdę dużo świeżego, białego śniegu, niebo czyste i błękitne, i baaardzo słonecznie. Mój blog jest z założenia krajoznawczy, no więc piszę jak wygląda okoliczna kraina, gdy na nią spojrzeć z okna, albo wprost na ulicy z samego rana. Dziś wygląda jak pocztówka z austriackiego kurortu narciarskiego - śniegu jest w sam raz i jeszcze nie rozjechany, najładniejsze są obsypane śniegiem świerki i inne iglaki, śnieg leży też na przewodach rozwieszonych między słupami, na płotach - tych kutych ze stali i tych drewnianych, na dachach i daszkach, na bezlistnych gałęziach drzew, perspektywę ulic zamykają białe, wyraźne w lekko mroźnym, ale nie dokuczliwym powietrzu ogródki działkowe, albo plac zabaw przy kościele (to wszystko zależy na którą ulicę się wyjdzie). I jest cisza. Oprócz ciszy słychać tylko szuranie łopat, bo wszyscy odśnieżają obejścia, żeby chodnik był do przejścia i żeby samochodem można było wyjechać, i przez ogródki się przedostać. Oj trzyma ta zima w tym roku, trzyma. I wszyscy mają jej już serdecznie dość. Ostatnimi dniami było już dużo cieplej i mieliśmy nadzieję na rychłą wiosnę, ale najwyraźniej nic z tego. No to przynajmniej ładny obrazek znowu za oknem i łatwiej jakoś człowiekowi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)