wtorek, 31 sierpnia 2010

super jest siedzieć w suchym, ciepłym domu

Ostatnimi czasy dość często jeżdżę po mieście samochodem. Odwiedzam zwłaszcza Czuby i dzielnicę L.S.M. Dzisiaj sunąłem w strugach deszczu między rozległymi osiedlami bloków jednym ciągiem przez cztery ronda w południowo-zachodniej części miasta - od ronda Represjonowanych Żołnierzy Górników za przemysłowym Wrotkowem, przez rondo Narodowych Sił Zbrojnych i rondo Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, aż po rondo błogosławionego księdza Emiliana Kowcza, gdzie odbiłem już w kierunku alei Kraśnickiej (tej wiecznie zakorkowanej) i dalej na Sławin, do domu. A lało jak z cebra! Październikowo jakoś tak się porobiło. Lato skończyło się nagle i teraz coraz częściej pada. Czuję się wtedy w takim aucie jak w pojeździe kosmicznym sunącym nad zimną, obcą planetą. Dzisiaj to już wyjątkowo! Dobrze, że nic nie nawaliło w moim pojeździe i po załatwieniu wszystkich spraw dotarłem suchy do domu... A nie wiadomo, czy wszyscy będą mieli takie szczęście. Aż struchlałem, kiedy dzisiaj w radio powiedzieli, że obfite deszcze wystąpią na terenie prawie całego naszego kraju, a zwłaszcza na południowym wschodzie. Czyżby szła czwarta już fala powodziowa?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

festyn

Znowu nie pisałem tak długo, że gdybym miał opowiedzieć o wszystkim co się działo, to siedziałbym caly dzień przed komputerem. Nie żebym i tak nie siedział, no ale jednak nie dla blogowania. Mam teraz jednak chwilę oddechu, tak zwaną przerwę śniadaniową, więc napiszę krótko o wczorajszym niedzielnym popołudniu. Razem z Dorotą i Marcinem wybraliśmy się (mieliśmy specjalne zaproszenia) na festyn organizowany przez jeden z miejscowych składów budowlanych. Wiadomo - nie przepuścimy darmowego jedzenia z grilla (kiełbaski, karkówka - pycha!), waty cukrowej i popcornu ;) Dodatkową atrakcją był występ zespołu reklamującego jednego z czołowych producentów dachówki ceramicznej, śpiewającego znane przeboje muzyki rockowej i bisowany dwa razy hit pt. "robimy dachówkę", którego fragment znany jest podobno z reklamy telewizyjnej. Szaleństwo! Aldona i Dorota wzdychały do basisty, bo miał rzekomo "to coś". Ale do domu wróciły z własnymi mężami, więc luuuz ;)

Wracając z festynu, który był przy ulicy Głuskiej (nie wiem, czy to jeszcze Abramowice, dzielnica miasta, czy już miejscowość Głusk) przejechaliśmy się nowym odcinkiem ulicy Krańcowej, łączącym ulicę Kunickiego ze starym odcinkiem prowadzącym do Makro. Jechało się wygodnie i przyjemnie - aż miło popatrzeć na przydatną, ukończoną inwestycję!

środa, 4 sierpnia 2010

wędrówki dla wytrwałych, wpis zresztą też ;)

Sięgając pamięcią jakieś dwa tygodnie wstecz należałoby kilka słów wspomnieć na temat urlopu, ponieważ odwiedziliśmy w trakcie jego trwania kilka ciekawych, wartych uwagi miejsc. Rankiem na drugi dzień po koncercie inaugurującym festiwal Inne Brzmienia wyruszyliśmy razem z Dorotą i Marcinem w kierunku Krakowa i dalej do stolicy polskich Tatr – Zakopanego. Byliśmy tam już razem całą czwórką trzy lata temu, ale to było zanim zacząłem pisać bloga, więc nie ma o tym wcześniej ani słowa. A wtedy to właśnie przy dobrej pogodzie przewędrowaliśmy grzbietami Czerwonych Wierchów, a w jeden z deszczowych i pochmurnych dni przemaszerowaliśmy Doliną Białki i Doliną Rybiego Potoku aż nad zamglone Morskie Oko, a z Marcinem we dwóch nawet nieco wyżej, nad brzeg Czarnego Stawu pod Rysami. Więcej nie udało nam się wtedy zobaczyć, bo pobyt był krótki, a pogoda nie rozpieszczała…

W tym roku pogoda była wspaniała! Tak więc gdy tylko zjawili się Ewelina i Leszek, którzy przybyli do Zakopanego bardziej romantycznym środkiem transportu, bo pociągiem, i kiedy rozlokowaliśmy się już w pokojach wynajętych w góralskiej chacie, której właścicieli Ewelina i Leszek poznali właśnie trzy lata temu podczas swojej podróży poślubnej – stąd namiar na noclegi w świetnych warunkach – zebraliśmy się w męskim gronie planując wykorzystanie sprzyjającej aury na górskie wycieczki. Spośród pięciu dni urlopu aż trzy spędziliśmy w samych Tatrach.

Pierwszą wycieczkę rozpoczęliśmy idąc na skróty, to znaczy prosto z naszej góralskiej chaty na pokryty polem Gąsieniców Wierch, a potem mając przed sobą doskonały widok na Giewont i całego Śpiącego Rycerza skierowaliśmy swoje kroki prosto przez Księży Las, w którym zamarudziliśmy trochę plącząc się między ścieżynkami wydeptanymi czy to przez ludzi, czy przez zwierzęta, aż w końcu wydostaliśmy się na drogę prowadzącą do Doliny Strążyskiej. Wkrótce otoczyły nas skały i zalesione górskie zbocza, a my szliśmy coraz bardziej wgłąb Doliny. Razem z innymi turystami, wsłuchani w głośny szum Strążyskiego Potoku i wpadających do niego strumieni minęliśmy małą drewnianą chatkę, w której ludzie kupowali herbatę i różne dania obiadowe, albo odpoczywali na ławkach lub po prostu na trawie zajadając przyniesione kanapki i czekoladę, i dotarliśmy na Strążyską Polanę, a stąd po niedługim czasie do spadającej z wysokiej skały Siklawicy. Potem jeszcze czekał nas spacer pod górę stromą Ścieżką nad Reglami, która zaprowadziła nas na Czerwoną Przełęcz, z której to Przełęczy z kolei wydostaliśmy się z otaczających nas dookoła lasów na odsłoniętą Sarnią Skałę – wymarzone miejsce na odpoczynek i karmienie oczu okupionymi wysiłkiem widokami na dziką panoramę Tatr Wysokich na południu i leżące w dolinie na północy Zakopane. Szczyt okazał się całkiem rozległą, otoczoną skałami platformą, pełną bardzo wygodnych miejsc, tylko czekających aby sobie na nich usiąść i w bliskim sąsiedztwie górującego nad nami Giewontu, który zdawał się być na wyciągnięcie ręki, spokojnie chłonąć majestat tatrzańskich wierchów. Zostaliśmy tam dłużej, bo ciężko było nam rozstać się z tak pięknym miejscem. W końcu jednak zaszyliśmy się znowu w las i okrążając od wschodu szczyt Igła zeszliśmy do Doliny Białego, którą wzdłuż Białego Potoku dotarliśmy pod Wielką Krokiew – miejsce triumfów Adama Małysza – gdzie w zasadzie nasz pierwszy górski spacer dobiegł końca.

Druga wyprawa była nieco dłuższa, ale zaczęliśmy ją w wyjątkowo komfortowych warunkach. Błogosławiąc w duchu, i na głos zresztą też, kunszt dawnych inżynierów, a także odczekawszy dwie godziny w długim, wijącym się od przystanków dla busów pod stacją w Kuźnicach, przez kamienne schody, aż po położone wyżej kasy biletowe ogonku, skorzystaliśmy z kolejki linowej, która przy wtórze przeboju Ireny Santor „Już nie ma dzikich plaż” wwiozła nas z przesiadką na stacji Myślenickie Turnie tuż pod sam Kasprowy Wierch. Tu owiał nas lekko chłodniejszy wiatr, a wzrok przykuły doskonale widoczne na zachodzie dwutysięczniki Czerwonych Wierchów w Tatrach Zachodnich, znane doskonale całej naszej szóstce, choć z różnych wędrówek. Tym razem udaliśmy się jednak na południowy wschód, szlakiem wiodącym odsłoniętym, trawiastym górskim grzbietem przez Beskid i przełęcz Liliowe na Skrajną Turnię, a dalej przez Skrajną Przełęcz na Pośrednią Turnię, z której w całej okazałości ukazała się nam Świnica, nazywana przez nas pieszczotliwie Świnią. Kiedy skończyły się połacie zielonej trawy, a zamiast niej otoczyły nas surowe, ostre skały Skrajnego Żlebu, Świnia zrobiła na nas duże wrażenie, a nasz respekt do niej rósł w miarę zbliżania się do Świnickiej Przełęczy, kiedy to jej groźny, szary masyw zbliżał się coraz bardziej. Było gorąco, słońce prażyło, a nas i tak przeszył dreszcz emocji na myśl o dalszej wędrówce. Ruszyliśmy! Żarty się skończyły, a zaczęła fascynująca wycieczka przez ledwo widoczne wśród skał górskie ścieżki, całe szczęście, że całkiem dobrze oznaczone biało-czerwonymi znakami szlaku turystycznego i w co trudniejszych miejscach zabezpieczone solidnie zamocowanymi w trzewiach góry stalowymi łańcuchami. Ewelka i Leszek w pewnym momencie zawrócili i wybrali dalszą drogę ze Świnickiej Przełęczy stromą ścieżką w dół, obok Zielonego Stawu, Litworowego Stawu i Troiśniaka, aż do Murowańca i stamtąd przez Skupniów Upłaz do samych Kuźnic, natomiast Aldonka i ja, a razem z nami Dorota i Marcin zdecydowaliśmy się iść dalej, zachwyceni widokami na Dolinę Gąsienicową po jednej stronie Świnicy i Dolinkę pod Kołem z Zadnim Stawem Polskim po drugiej. Turystów było już tu niewielu, a Ci którzy z nami szli wyglądali na doświadczonych. Otaczała nas cisza, a roztaczający się dookoła obraz dzikiej przyrody Tatrzańskiego Parku Narodowego zapierał dech w piersiach. Zejście ze Świnicy okazało się jeszcze bardziej wymagające niż wejście na nią. Cóż, Świnia zapewniała nam niezapomniane wrażenia. Ścieżka wiodła dalej na wschód idąc przez maleńki fragment wąską skalną granią, a dalej ścieżką przylepioną do stromego, niemal pionowego, kamiennego zbocza.


Niektórych miejsc w ogóle nie udałoby się nam przejść, gdyby nie zamocowane w skale klamry, po których schodziliśmy ostrożnie jak po drabinie. Szliśmy więc przylepieni z lewej strony do górskiej ściany oddzielającej nas od Doliny Gąsienicowej, mając po stronie prawej przepaść i znajdującą się na jej dnie przepiękną Doliną Pięciu Stawów Polskich. I tak było aż do przełęczy Zawrat, którą pamiętam z wiosennej wyprawy sprzed paru lat, gdy była cała zasypana śniegiem, a teraz pokazała się nam w pełnym słońcu. Zawrat, początek legendarnego tatrzańskiego szlaku Orla Perć jest górskim siodłem, z którego można z jednej strony zejść Zawratowym Żlebem do Czarnego Stawu Gąsienicowego, a z drugiej łagodniejszą ścieżką do malowniczej Doliny Pięciu Stawów Polskich, moim zdaniem najpiękniejszego miejsca w całych polskich Tatrach.

(fot. Marcin K.)
Po krótkim odpoczynku i po odtańczeniu tańca radości przez Aldonę i Dorotę, to właśnie tę drugą drogę wybraliśmy, teraz idąc już całkiem bezpieczną, choć długą, ścieżką schodzącą coraz niżej obok Zadniego, Czarnego i Wielkiego Stawu Polskiego, przez mały mostek na Siklawie, przy Małym Stawie Polskim, aż do schroniska PTTK położonego nad Przednim Stawem Polskim. Ścieżka była długa, ale broń Boże nie nudna. Zwłaszcza Marcin długo kontemplował otaczające nas górskie grzbiety, a nawet snuliśmy już plany wyprawy na Szpiglasową Przełęcz – gór nie było nam dość! Dopiero schodząc ze schroniska w Dolinę Roztoki gdzie widoki zasłonił nam las i kierując się do Wodogrzmotów Mickiewicza, skąd asfaltową już drogą dotrzeć mieliśmy do Palenicy Białczańskiej, poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmęczeni i że nogi nas trochę bolą. No ale rozpoczętą wędrówkę trzeba było zakończyć, więc dzielnie dotarliśmy na przystanek busów. W Zakopanem dodatkowo poczuliśmy z Aldonką głód i z wilczym apetytem zakończyliśmy wyprawę późno-wieczorną przekąską w lokalnej restauracji. A była to restauracja McDonald’s :)

Trzecią wyprawę i inne atrakcje urlopu opiszę potem, bo teraz się zrobiło nagle już po dziewiątej wieczorem, a rano znowu trzeba rysować…

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Zamość

Znowu mi blog zarasta, a to jak zwykle wcale nie dlatego, że nic się nie dzieje, tylko że się dzieje bardzo dużo. Lato przebiega zacnie, bo póki co nie zmarnowaliśmy żadnego weekendu i każdy z nich spędziliśmy inaczej niż zwykły dzień. Przez to narobiło się trochę zaległości w pisaniu, bo przecież ani słowa jeszcze nie było o urlopie w Tatrach, o wizycie rodziców, o grillu kolejnym, albo o ostatnim, pierwszym sierpniowym, weekendzie, podczas którego zahaczyliśmy o Zamość. No to może nadrabianie zaległości od końca zacznę, czyli od Zamościa właśnie. A było tak, że wczoraj rano myśleliśmy na głos o tym, żeby się wybrać na rowery, bo dzień był wyjątkowo pogodny. I pewnie byśmy pojechali, ale niedługo po naszym powrocie z kościoła zadzwonił Marek i zaproponował samochodowy wypad za miasto. Długo nas nie trzeba było namawiać…
(fot. Iwona R.)
Razem z Iwoną, Markiem i Michałem spędziliśmy w Zamościu kilka słonecznych godzin odwiedzając przydrożną knajpkę, fragmenty starych miejskich fortyfikacji, rozległy zielony park i – przede wszystkim – urokliwy zamojski rynek.
(fot. Iwona R.)
Ostatni raz widziałem go jakieś dwanaście lat temu i od tego czasu jeszcze wypiękniał, kamieniczki nabrały kolorów, a sam plac przed ratuszem zaroił się od zrelaksowanych, wypoczętych, spokojnych, uśmiechniętych mieszkańców. Najwięcej było dzieci – dzieci jedzących lody, dzieci goniących gołębie, dzieci jeżdżących na rowerach i na rolkach, dzieci lepiących się od waty cukrowej, dzieci biegających wokół rodziców, na cokołach pomników i na murkach. Bardzo młode miasto ten Zamość!
(fot. Iwona R.)
Wpasowaliśmy się w ten krajobraz doskonale oddając przyjemności leniwego spacerowania i beztroskich pogawędek. Iwona pstrykała zdjęcia i użyczyła mi kilku na bloga, więc możecie sobie spojrzeć jej okiem na Zamość. Michał też świetnie się bawił i nawet dostał lody, chociaż nie zjadł wszystkich klusek na obiad.
(fot. Iwona R.)
I jeszcze jedna moja zauważka o Zamościu, byłym mieście wojewódzkim. W świetnie zachowane mury fortyfikacji wpasowano w kilku miejscach pawilony handlowe, które dzięki prostym zabiegom architektonicznym (głównie obiekty małej architektury) wyglądają po prostu ładnie i estetycznie. Czyli można! Tym bardziej złości mnie teraz niezagospodarowane podzamcze na naszym własnym podwórku, w OBECNYM mieście wojewódzkim. Na niektóre rzeczy szkoda słów.
Ej rozpisałem się, no to jeszcze jedna śmiesznostka, która zwraca moją uwagę we wszystkich wschodnich miastach Polski – czołobitność względem Józefa Piłsudskiego. Na rynku w Zamościu jest nawet płyta, którą wmurowano w miejscu gdzie Marszałek wysłuchał w 1922 roku mszy świętej. Kto tu przegina? Ludzie, czy ja, że zauważam takie rzeczy?