piątek, 24 września 2010

studenci parkują

E, koniec roboty na dziś! Wypchnąłem wszystko co się dało wypchnąć a zaraz jadę po bilety na dworzec. I jutro jedziemy na urlop! Mamy zamiar wypocząć, dobrze się bawić i mieć atrakcje każdego dnia. Postaram się także znaleźć chwilę co dzień lub dwa, żeby wrzucić jakąś krótką notkę na bloga.

A teraz w ramach przedstawiania okolicy zdjęcie ulicy Weteranów na fragmencie przy ulicy Łopacińskiego. O Weteranów już pisałem - to tam gdzie nasza przychodnia, tylko że przychodnia jest na drugim końcu, tym od ulicy Spadochroniarzy. Weteranów nie wije się ani trochę, jest całkiem prosta i zabudowana z obu stron domami i gdzieniegdzie starymi blokami. Taka zabudowa śródmiejska, no bo to w końcu dzielnica Śródmieście. Ten fragment na zdjęciu to nasze ulubione niedzielne miejsce parkingowe. Latem łatwo daje się tu zaparkować, ale kiedy do miasta wracają studenci, to czasami jest to aż niemożliwe, bo wielu z nich - tak jak my - chodzi na msze do kościoła akademickiego. No i zjeżdżają się z całej okolicy studenci UMCSu, KULu, Polibudy, Uniwersytetu Przyrodniczego i Medyka. Nie licząc uczelni prywatnych. I zaczyna się polowanie na wolne miejsca :)
Tą alejką na zdjęciu chodzimy co tydzień do kościoła. Czujecie jak ekstra?

czwartek, 23 września 2010

jesień, ale jest fajnie

Wczorajszy ostatni dzień lata i dzisiejszy pierwszy dzień jesieni wyjątkowo piękne! Na niebie szafir, jak mawia koleżanka Jeżulec z Siedlec. Poranne powietrze mroźne i zdrowe. Jechałem dziś do pracy ulicą Nadbystrzycką, która wzorem znanej skądinąd wisłostrady biegnie wzdłuż największej rzeki w mieście - w tym przypadku Bystrzycy. Jest coś cudownego w jasności genezy niektórych nazw własnych. A jazda? Coś pieknego! Ruch nie taki wielki, mimo porannej godziny, światła prawie ciągle zielone, no i ta przezroczystość dookoła. Na niższych partiach drogi widać było mgłę nad Bystrzycą, pachniało nią nawet. No i jasno było, bo dziś trochę później wyjechałem z domu. Taką jesień to ja rozumiem :)

poniedziałek, 20 września 2010

festiwal nauki

Naprzeciwko parkingu, na którym zaparkowały stare samochody z ostatniego posta, rozpoczyna się teren miasteczka akademickiego największej uczelni w mieście - Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.
Wczoraj odbywał się w miasteczku festiwal naukowy. Mieliśmy tylko chwilę, żeby tam zajrzeć i najbardziej zapamiętaliśmy huk armaty, który otwierał imprezę. Była telewizja i ludzi też przyszło sporo, najwięcej młodzieży w wieku chyba gimnazjalnym. Po minach obecnych widać było, że się podobało :)

niedziela, 19 września 2010

automobile

Dzisiaj wyjechaliśmy do kościoła trochę wcześniej i natknęliśmy się na zlot starych samochodów. Ten czerwony, który widać na powyższym zdjęciu na pierwszym planie, widzieliśmy wcześniej w mieście na jednym ze skrzyżowań, a na parkingu koło UMCSu jeszcze kilka innych. Sfotografowałem wszystkie, więc jeśli otrzymam dużo listów i telefonów od moich wiernych czytelników, to pewnie jeszcze jakieś zdjęcia wrzucę na bloga ;) Póki co te dwa.

wtorek, 14 września 2010

Lubartowska

Dodam jeszcze do wczorajszego posta, że Ewa wcale się już nie boi chodzić Kunickiego, nawet po zmierzchu. Mówiła wczoraj, że znacznie się tam ostatnio polepszyło. Ona wraz z Markiem i Aldoną zgodnie twierdzą, że o wiele bardziej niebezpieczna jest ulica Lubartowska. O dziwo! Lubartowska jest jeszcze ładniejsza! To jedna z częściej niegdyś fotografowanych ulic miasta, widziałem jej przedwojenne zdjęcia w kilku ilustrowanych albumach. Zabudowana jest wyższymi niż na Kunickiego kamienicami, prawie na pewno zabytkowymi. Przy odrobinie wyobraźni można sobie w myślach odtworzyć ich dawny szyk i elegancję. Do tego jeszcze Lubartowska stanowi piękną oś widokową ze starego miasta, od Bramy Krakowskiej w kierunku północnym, aż do skrzyżowania z Unicką. Malowniczości temu widokowi dodaje urozmaicone ukształtowanie terenu, które sprawia, że Lubartowska najpierw schodzi stromo w dół, a potem znowu podnosi się w górę zaginając prawie jak w "Incepcji", którą oglądaliśmy nie tak dawno w kinie razem z Iwoną i Markiem.

Jest tu w mieście kilka miejsc niebezpiecznych. O innych niż Kunickiego i Lubartowska opowiadali mi także Marcin z Dorotą, no i oczywiście Aldona. Kiedyś może zbiorę te opowieści i zrobię specjalny wpis na blogu o tym, ale póki co wystarczy. Jesień idzie, nie ma co w czarnych barwach świata oglądać ;)

poniedziałek, 13 września 2010

Kunickiego

A wczoraj odwiedziliśmy Ewę i Marka. I ich sympatycznego królika, a w zasadzie króliczkę - Filę. Kiedyś już u nich byliśmy, ale wtedy nie znałem tak dobrze tej części miasta i wyprawa na Nowy Świat była możliwa tylko dzięki nawigacji Aldony. Teraz znam drogę doskonale :) I szczerze mówiąc podoba mi się tamta okolica, to znaczy Nowy Świat, a jeszcze bardziej nawet prostopadła do niej ulica Kunickiego, którą okrywa - co mnie niezmiennie dziwi - raczej zła sława. Ulica Kunickiego podoba się też Aldonie, mimo tego, że bałaby się przejść nią po zmierzchu. Ta wielce urokliwa, subtelnie industrialna kraina morderców, złodziei i wszelakiej maści hultajstwa jest piękną miejską arterią o wielkim potencjale. Każda z wypełniających ją niskich kamieniczek po remoncie stałaby się wyjątkowo eleganckim miejscem do życia. Póki co jednak, wedle opowieści, które zasłyszałem, zajmują je w zbyt dużej części podejrzanej maści, terroryzujące okolicę rzezimieszki, permanentnie bezrobotni i nie mająca pomysłu na życie biedota. Plus Bogu ducha winni ludzie, którym się nie powiodło, chociaż absolutnie źli nie są. Ale gdzieniegdzie widać już wylęgającą się Przyszłość - nowe okna, tynki, czyste obejścia. Powoli i mozolnie idzie ku lepszemu. Chciałbym już dzisiaj zobaczyć tę ulicę Kunickiego za dziesięć lat! W zasadzie patrząc na nią już tak ją widzę i może dlatego tak mi się podoba?

Dzień Inżyniera Budownictwa

W piątek byłem w Jakubowicach Konińskich, do których kilka miesięcy temu zabłądziłem szukając wzdłuż ulicy Poligonowej skrzyżowania z ulicą Zelwerowicza. Ulicę Zelwerowicza znalazłem dopiero z Aldoną podczas naszej ostatniej wycieczki rowerowej, a do Jakubowic trafiłem tym razem celowo na zorganizowane przez naszą Okręgową Izbę Inżynierów Budownictwa spotkanie integracyjne. Odbywało się ono rzekomo z okazji Dnia Budowlanych i Dnia Inżyniera Budownictwa. O obu dniach świątecznych usłyszałem po raz pierwszy czytając zaproszenie na spotkanie, ale nie przeszkodziło mi to wybrać się na nie bez żadnego dłuższego namysłu. Tym bardziej, że oprócz naszego autokaru odjeżdżającego z parkingu przy Filharmonii na ulicy Grottgera, na imprezę przybyć mieli członkowie Izby z całego województwa autokarami z Białej Podlaskiej, Chełma i Zamościa. Zauważyłem przy okazji, że zamiast Biała Podlaska wszyscy mówią po prostu Biała i to dość powszechnie, jakby Podlaska była zbytecznym dodatkiem, bo i tak wiadomo o co chodzi.

Spotkanie integracyjne odbyło się w reprezentacyjnym, starannie odrestaurowanym Dworze Anna, o stylowych wnętrzach, zabytkowych murach i otoczonym zadbanym, bardzo dobrze utrzymanym ogrodem. Przybyli na nie generalnie już znający się jak łyse konie inżynierowie obojga płci, z wyraźną jednak przewagą męskiej, w wieku mocno powyżej czterdziestki. Z młodszych roczników przybyliśmy my z Marcinem, a do tego jeden inżynier elektryk i czterech inżynierów branży drogowej, w tym Marcin, mąż Miry. Podczas gdy 45+ przyznawali sobie ordery i wygłaszali przemówienia, my odnaleźliśmy na piętrze całkiem pustą salę ze stołami i rzędami krzeseł. Zajeliśmy ją, a zachęcony szczodrą ręką drogowców kelner przyniósł nam wódkę tak zmrożoną jak jeszcze nigdy nie widziałem. Długo zresztą się na nią i na następne butelki nie napatrzyliśmy ;) A do tego był wyborny grill, zimny bufet z zakąskami i ciasta. Normalnie niech żyją budowlańcy i ich Dzień, choć jeden bez potu, łez i niewdzięczności ludzkiej, za to z suto zastawionymi jadłem i napojami stołami, konkursem dojenia (sztucznej) krowy na dziedzińcu, turniejem strzelania z wiatrówki i wesołą orkiestrą!!! :)

niedziela, 5 września 2010

grzybobranie

Tyle już pisałem o deszczu ostatnio, że w końcu musiało się to stać. Wybraliśmy się na grzyby! Marcin zadzwonił wczoraj do nas z Janowa Lubelskiego, gdzie spędzali z Dorotą weekend u jej rodziców, z wiadomością, że grzyby są, że jest ich pełno, i że mamy przyjeżdżać. Dziś rano wsiedliśmy więc z Aldoną i mamą do samochodu, i wkrótce byliśmy na miejscu. Stąd, razem z Dorotą, Marcinem, i rodzicami Doroty, odjechaliśmy kilka kilometrów od ich domu, po czym wyposażeni w nożyki i kosze weszliśmy w las. Było prawie jak w "Panu Tadeuszu", tylko że mokro niesamowicie, bo padało lub siąpiło cały czas. Mimo to grzybiarzy było sporo, jeszcze wielu poza nami. Tata Doroty powiedział, że pewnie każdy wychodząc z domu mówił sobie w duchu, że w taką pogodę nikomu nie będzie się chciało wybierać do lasu ;)

Zmokliśmy, to fakt. Ale mamy prawdziwki, maślaki i kurki prosto z lasu! Na Boże Narodzenie będą jak znalazł. A do tego pobyliśmy na świeżym powietrzu, na łonie przyrody, no i mieliśmy okazję odwiedzić gościnnych teściów Marcina oraz Janów. Tak zupełnie przy okazji wspomnę, że mama Doroty zrobiła wczoraj dobre ciasto - musimy zdobyć przepis! :)

sobota, 4 września 2010

hale przemysłowe na Bronowicach

Wczorajsze popołudnie i dzisiejsze przedpołudnie dla utrzymania dobrych nastrojów spędziliśmy z Iwoną i Markiem. Znowu oddaliśmy się błogiemu oglądaniu filmów przy chipsach, czekoladzie, ciastkach, grzankach z pieczarkami i herbacie. Marek jest pewnie teraz w Zamościu i filmuje wesele, a Iwona majstruje w domu przy fotach ślubnych, bo takie mieli plany kiedy widzieliśmy się jeszcze parę godzin temu. A właśnie dzisiaj Iwona zaprowadziła nas w zupełnie nową dla mnie okolicę - na ulicę Wrońską (jadąc od Gali ulicą Fabryczną trzeba po przejechaniu pod wiaduktem kolejowym skręcić z Drogi Męczenników Majdanka w lewo). Te tereny są na mojej mapie zaznaczone na fioletowo, co oznacza, że są to, albo przynajmniej kiedyś były, tereny przemysłowe. I faktycznie. Zaraz po skręceniu w lewo w ulicę Wrońską zobaczyliśmy kryte ciemno-czerwoną blachą elewacje kompleksu hal przemysłowych o pięknych, łukowych dachach. Weszliśmy do jednej z nich i zobaczyłem, że ściany są murowane - wspaniale się kiedyś budowało te hale, znacznie ciekawiej od tych stalowych systemowych, choć pewnie drożej. No i przemysłu tam już raczej nie ma. Teraz jest kupczenie. Nie ma się co jednak dziwić - mama Aldonki przypomniała nam niedawno stare porzekadło: Lepszy byle jaki handelek, niż choćby złoty szpadelek :)

o Plazie bez ogródek

Kiedyś wspomniałem, że napiszę parę słów o Plazie. Niech to "kiedyś" będzie teraz. Plazę na ulicy Lipowej otwarto w czerwcu 2007 roku, kiedy jeszcze mieszkałem na Wildzie. Centrum handlowe zlokalizowano mało delikatnie tuż przy starym cmentarzu, o którym już pisałem innym razem, a do tego podobno na miejscu masowych rozstrzeliwań Żydów w czasie okupacji. Rzekomo upamiętnia to tablica wmurowana gdzieś w budynek, ale ja jej nie widziałem. Swego czasu krążyła plotka, że wybudowanie tam galerii handlowej spowoduje jakieś nieszczęście, która to plotka ożyła gwałtownie w maju 2007 roku, kiedy to wielka ulewa zalała nowopowstały obiekt opóźniając wielkie otwarcie o ponad trzy tygodnie. Słowo klątwa wędrowało z ust do ust. Ale Plazę osuszono, stoi do dziś i ma się dobrze. Klienci walą drzwiami i oknami, bo galeria położenie ma świetne - w samym centrum. I nie przeszkadzają jej ani ciasne upakowanie miejsc parkingowych (aż sam jestem ciekaw, czy nie naciągnięto odpowiednich warunków technicznych) ani wygląd, który moim zdaniem jest wyjątkowo szkaradny i pasuje do otoczenia jak pięść do nosa. Prawdę mówiąc za każdym razem gdy widzę z zewnątrz Plazę na Lipowej, to czuję się zgwałcony tym widokiem i aż chce mi się kląć nad tym, że za pieniądze można miastu wyrządzić taką krzywdę. W sumie sama bryła nie jest najgorsza, podobna do innych podobnych Plaz w Polsce, ale jako architektoniczne wypełnienie zabudowy, to po prostu ohyda. Ale jak już pisałem - ludzie przychodzą. Przychodzą, bo jest blisko, bo są modne sklepy, bo są ruchome schody, bo jest szklana winda i można się poczuć jak w wielkim mieście. A poza tym jest ładnie, czysto, są kawiarnie, rastauracje, kino, kolorowe wystawy i pachnie. Wewnątrz jest tak jak chciałoby się, żeby było w całym mieście, o czym pisałem w poprzednim poście.

Tak przy okazji muszę jednak powiedzieć, że w najnowszej części galerii handlowej Olimp na Alei Spółdzielczości Pracy w dzielnicy Bursaki (na północy miasta), gdzie jakieś półtorej godziny temu jedliśmy z Aldoną nasze ulubione ciepłe bagietki czosnkowe, wnętrze jest jeszcze bardziej nowoczesne, przestronne i zachęcające. I chociaż dalej tam z centrum, to i tak ludzie idą - może dlatego, że tak blisko znajdują się gęsto zaludnione blokowiska Czechowa?

ładnie jak w... galerii handlowej

Mam w sobie taki odruch, żeby krytykować chodzenie godzinami po galeriach handlowych jako sposób na spędzanie wolnego czasu. Ale gdyby tak chwilę podumać, o tym dlaczego ludzie to robią, to wychodzi mi na to, że po prostu spełniają w ten sposób swoją wielką tęsknotę do... piękna. Bo przecież galerie handlowe wyglądają tak, jak każdy chciałby, żeby wyglądały nasze miasta. Ulice chciałoby się widzieć takie jakimi są alejki w Olimpie, Starym Browarze albo Arkadii - bez śmieci, czystymi, pachnącymi, z ławeczkami, dobrze utrzymaną zielenią, fontannami, kawiarniami, restauracjami, schludnymi toaletami, bezpiecznymi, pełnymi ludzi. A poza galeriami? Ulice nie są posprzątane. Na chodnikach fruwają przy każdym podmuchu wiatru pogniecione ulotki i papiery po hamburgerach. Zamiast toalet obszczane mury. Są też miejsca niebezpieczne, nieoświetlone, gdzie lepiej nie chodzić po zmierzchu. No i samochodowy tłok... Dlaczego tak łatwo zgadzamy się na wpuszczanie samochodów do centrum? W galeriach są pod ziemią, a alejki są dla ludzi! Analogicznie mogłoby być w całych centrach naszych miast. Urbaniści - do roboty! :)

czwartek, 2 września 2010

aromaty

Dzisiaj raz pada, a raz nie pada, ale zdecydowanie mokro jest i nieprzyjemnie. Raz po raz tylko przejaśnia się i właśnie wtedy zza okna dociera do mnie charakterystyczny, aromatyczny zapach. Przy leżącej nieopodal mojego miejsca pracy ulicy Wrotkowskiej (rzutem kamieniem jest naprawdę blisko, samochodem trochę tylko dalej) znajdują się dwie duże miejskie fabryki. Jedną jest Lubella - ta od makaronów, zdecydowanie bardziej znana, a drugą - i to właśnie z niej lecą zapachy - mające ponad 75-letnią tradycję Zakłady Tytoniowe. Jeśli chodzi o moje głębokie przekonania, to jestem zdecydowanym przeciwnikiem palenia. Jednak sam zapach tytoniu (przed jego paleniem!) jest, no może nie od razu przyjemny, ale interesujący i nie wydaje mi się przykry. A nawet kojarzy mi się sympatycznie, bo podobny zapach towarzyszył w czasie studiów Jędrzejowi, gdy nabijał fajkę. Jak już kurzył, to wiałem, ale jak nabijał było ok. I tak sobie mogę teraz dumać o tym, ale jeszcze tylko chwilę, bo zaraz pędzę do jednej pani architekt, a potem szybko do żony :)

środa, 1 września 2010

pamięcią w stronę słońca

No aż trudno uwierzyć - dopiero parę minut po 19tej, a już szaro na zewnątrz... Padało mocniej lub słabiej przez cały dzień. W te pędy sięgam więc pamięcią do nie tak znowu dawnej wyprawy w Tatry, kiedy to z przyjemnością grzaliśmy się w słońcu i to całymi dniami, przez cały czas naszego wyjazdu. Ciężko teraz sobie wyobrazić, gdy słyszę w radiu, że na Kasprowym leży śnieg! W leżących nieco niżej Kuźnicach, nieopodal stacji kolejki linowej jadącej właśnie na Kasprowy Wierch, rozpoczęliśmy wspaniałą, malowniczą, trzecią już urlopową górską wycieczkę, której nie zdążyłem opisać wcześniej. Rozmawiając o życiu szliśmy przez las i było nam dobrze i ciepło. Minąwszy Boczań, Wysokie i Parzące Turnie wyszliśmy na Skupniów Upłaz, grzbiet odwiedzony już przez niektórych z nas kilkukrotnie, ale ciągle fascynujący, zapewniający piękne widoki na słoneczną Dolinę Jaworzynkę po jednej stronie i Dolinę Olczyską po drugiej. Szło się wspaniale! Po krótkim odpoczynku na przełęczy Diabełek weszliśmy na Przełęcz między Kopami skąd prostym szlakiem, dalej rozważając niuanse dalekiego, pędzonego przez nas gdzieś na nizinach życia, pracy i ludzkich poczynań, dając sobie nawzajem natchnienie do działania i oddychając świeżym górskim powietrzem, dotarliśmy wkrótce do słynnego tatrzańskiego schroniska Murowaniec. A z Murowańca już tylko półgodzinny spacer dzielił nas od brzegu Czarnego Stawu Gąsienicowego, na którym rozsiedliśmy się wygodnie, a słońce i ciepło lało się na nas z góry. Ludzie odpoczywali wszędzie dookoła. Mieliśmy na sobie tylko koszulki z krótkimi rękawkami i krótkie spodenki. Zbocza otaczających nas gór były pięknie oświetlone i tylko miejscami pojawiały się cienie, tym bardziej podkreślające blask pełni lata. Nikt z nas nawet nie myślał o jakimkolwiek deszczu, a już na pewno nie o takim jaki lał się na nas strugami dzisiaj. Tam, wtedy mokra i zimna była tylko przynosząca ochłodę woda w Stawie, po której pływały tu i ówdzie dzikie kaczki...

Przy niezmiennie dobrej pogodzie przyszło nam wracać do Kuźnic, drogą przez Murowaniec, gdzie zjedliśmy po kawałku pysznego ciasta i dalej mijając pasterskie szałasy (na zdjęciu) pod górkę i potem z Przełęczy między Kopami w dół do Doliny Jaworzynki. Ależ było pięknie!

pierwszy dzień szkoły

Dzisiejszego deszczowego poranka zawiozłem Aldonę gdzieś na ulicę Zemborzycką, tuż przy ulicy Południowej, gdzie moja piękna żona od ponad tygodnia kontroluje z ramienia Wojewody jakiś ośrodek marnotrawiący pieniądze z państwowego budżetu. Padało przez całą drogę, deszcz był wyjątkowo moczysty i zalewał nas ze wszystkich stron. Czuliśmy się trochę jak w akwarium, tylko odwrotnie. Po drodze zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu przy Plazie. Czekając na zielone światło widzieliśmy stojących przed wejściem na przejście ludzi - wyjątkowo wielu jak na tę porę dnia. Przypomnieliśmy sobie wtedy, że przecież dzisiaj pierwszy dzień września, a więc rozpoczyna się szkoła! Skryty pod parasolami tłum licealistów przemaszerował przed maską naszego zanurzonego w strugach wielkich kropel deszczu międzyplanetarnego pojazdu o suchym wnętrzu, a Aldona zauważyła nie bez pewnej nostalgii, że uczniowie - poza kilkoma wyjątkami - ubrani są jakoś tak zwyczajnie, w dżinsy i bluzy, jakieś zwykłe kurtki. Tylko kilku chłopców miało na sobie garnitury, albo płaszcze i tylko kilka licealistek maszerowało w eleganckich spódnicach. Czyli pewnie w zasadzie ten dzień niczym się dla większości uczniów nie różni od innych dni w szkole. I co? Już nie będą mieli na początek roku akademii, w której pani Dyrektor przypomni drżącym głosem, że oni mogą sobie spokojnie się uczyć, a w 39tym dzieci zamiast iść do szkoły musiały chować się przed bombami?

Rety, ale jesteśmy starzy ;)