środa, 4 sierpnia 2010

wędrówki dla wytrwałych, wpis zresztą też ;)

Sięgając pamięcią jakieś dwa tygodnie wstecz należałoby kilka słów wspomnieć na temat urlopu, ponieważ odwiedziliśmy w trakcie jego trwania kilka ciekawych, wartych uwagi miejsc. Rankiem na drugi dzień po koncercie inaugurującym festiwal Inne Brzmienia wyruszyliśmy razem z Dorotą i Marcinem w kierunku Krakowa i dalej do stolicy polskich Tatr – Zakopanego. Byliśmy tam już razem całą czwórką trzy lata temu, ale to było zanim zacząłem pisać bloga, więc nie ma o tym wcześniej ani słowa. A wtedy to właśnie przy dobrej pogodzie przewędrowaliśmy grzbietami Czerwonych Wierchów, a w jeden z deszczowych i pochmurnych dni przemaszerowaliśmy Doliną Białki i Doliną Rybiego Potoku aż nad zamglone Morskie Oko, a z Marcinem we dwóch nawet nieco wyżej, nad brzeg Czarnego Stawu pod Rysami. Więcej nie udało nam się wtedy zobaczyć, bo pobyt był krótki, a pogoda nie rozpieszczała…

W tym roku pogoda była wspaniała! Tak więc gdy tylko zjawili się Ewelina i Leszek, którzy przybyli do Zakopanego bardziej romantycznym środkiem transportu, bo pociągiem, i kiedy rozlokowaliśmy się już w pokojach wynajętych w góralskiej chacie, której właścicieli Ewelina i Leszek poznali właśnie trzy lata temu podczas swojej podróży poślubnej – stąd namiar na noclegi w świetnych warunkach – zebraliśmy się w męskim gronie planując wykorzystanie sprzyjającej aury na górskie wycieczki. Spośród pięciu dni urlopu aż trzy spędziliśmy w samych Tatrach.

Pierwszą wycieczkę rozpoczęliśmy idąc na skróty, to znaczy prosto z naszej góralskiej chaty na pokryty polem Gąsieniców Wierch, a potem mając przed sobą doskonały widok na Giewont i całego Śpiącego Rycerza skierowaliśmy swoje kroki prosto przez Księży Las, w którym zamarudziliśmy trochę plącząc się między ścieżynkami wydeptanymi czy to przez ludzi, czy przez zwierzęta, aż w końcu wydostaliśmy się na drogę prowadzącą do Doliny Strążyskiej. Wkrótce otoczyły nas skały i zalesione górskie zbocza, a my szliśmy coraz bardziej wgłąb Doliny. Razem z innymi turystami, wsłuchani w głośny szum Strążyskiego Potoku i wpadających do niego strumieni minęliśmy małą drewnianą chatkę, w której ludzie kupowali herbatę i różne dania obiadowe, albo odpoczywali na ławkach lub po prostu na trawie zajadając przyniesione kanapki i czekoladę, i dotarliśmy na Strążyską Polanę, a stąd po niedługim czasie do spadającej z wysokiej skały Siklawicy. Potem jeszcze czekał nas spacer pod górę stromą Ścieżką nad Reglami, która zaprowadziła nas na Czerwoną Przełęcz, z której to Przełęczy z kolei wydostaliśmy się z otaczających nas dookoła lasów na odsłoniętą Sarnią Skałę – wymarzone miejsce na odpoczynek i karmienie oczu okupionymi wysiłkiem widokami na dziką panoramę Tatr Wysokich na południu i leżące w dolinie na północy Zakopane. Szczyt okazał się całkiem rozległą, otoczoną skałami platformą, pełną bardzo wygodnych miejsc, tylko czekających aby sobie na nich usiąść i w bliskim sąsiedztwie górującego nad nami Giewontu, który zdawał się być na wyciągnięcie ręki, spokojnie chłonąć majestat tatrzańskich wierchów. Zostaliśmy tam dłużej, bo ciężko było nam rozstać się z tak pięknym miejscem. W końcu jednak zaszyliśmy się znowu w las i okrążając od wschodu szczyt Igła zeszliśmy do Doliny Białego, którą wzdłuż Białego Potoku dotarliśmy pod Wielką Krokiew – miejsce triumfów Adama Małysza – gdzie w zasadzie nasz pierwszy górski spacer dobiegł końca.

Druga wyprawa była nieco dłuższa, ale zaczęliśmy ją w wyjątkowo komfortowych warunkach. Błogosławiąc w duchu, i na głos zresztą też, kunszt dawnych inżynierów, a także odczekawszy dwie godziny w długim, wijącym się od przystanków dla busów pod stacją w Kuźnicach, przez kamienne schody, aż po położone wyżej kasy biletowe ogonku, skorzystaliśmy z kolejki linowej, która przy wtórze przeboju Ireny Santor „Już nie ma dzikich plaż” wwiozła nas z przesiadką na stacji Myślenickie Turnie tuż pod sam Kasprowy Wierch. Tu owiał nas lekko chłodniejszy wiatr, a wzrok przykuły doskonale widoczne na zachodzie dwutysięczniki Czerwonych Wierchów w Tatrach Zachodnich, znane doskonale całej naszej szóstce, choć z różnych wędrówek. Tym razem udaliśmy się jednak na południowy wschód, szlakiem wiodącym odsłoniętym, trawiastym górskim grzbietem przez Beskid i przełęcz Liliowe na Skrajną Turnię, a dalej przez Skrajną Przełęcz na Pośrednią Turnię, z której w całej okazałości ukazała się nam Świnica, nazywana przez nas pieszczotliwie Świnią. Kiedy skończyły się połacie zielonej trawy, a zamiast niej otoczyły nas surowe, ostre skały Skrajnego Żlebu, Świnia zrobiła na nas duże wrażenie, a nasz respekt do niej rósł w miarę zbliżania się do Świnickiej Przełęczy, kiedy to jej groźny, szary masyw zbliżał się coraz bardziej. Było gorąco, słońce prażyło, a nas i tak przeszył dreszcz emocji na myśl o dalszej wędrówce. Ruszyliśmy! Żarty się skończyły, a zaczęła fascynująca wycieczka przez ledwo widoczne wśród skał górskie ścieżki, całe szczęście, że całkiem dobrze oznaczone biało-czerwonymi znakami szlaku turystycznego i w co trudniejszych miejscach zabezpieczone solidnie zamocowanymi w trzewiach góry stalowymi łańcuchami. Ewelka i Leszek w pewnym momencie zawrócili i wybrali dalszą drogę ze Świnickiej Przełęczy stromą ścieżką w dół, obok Zielonego Stawu, Litworowego Stawu i Troiśniaka, aż do Murowańca i stamtąd przez Skupniów Upłaz do samych Kuźnic, natomiast Aldonka i ja, a razem z nami Dorota i Marcin zdecydowaliśmy się iść dalej, zachwyceni widokami na Dolinę Gąsienicową po jednej stronie Świnicy i Dolinkę pod Kołem z Zadnim Stawem Polskim po drugiej. Turystów było już tu niewielu, a Ci którzy z nami szli wyglądali na doświadczonych. Otaczała nas cisza, a roztaczający się dookoła obraz dzikiej przyrody Tatrzańskiego Parku Narodowego zapierał dech w piersiach. Zejście ze Świnicy okazało się jeszcze bardziej wymagające niż wejście na nią. Cóż, Świnia zapewniała nam niezapomniane wrażenia. Ścieżka wiodła dalej na wschód idąc przez maleńki fragment wąską skalną granią, a dalej ścieżką przylepioną do stromego, niemal pionowego, kamiennego zbocza.


Niektórych miejsc w ogóle nie udałoby się nam przejść, gdyby nie zamocowane w skale klamry, po których schodziliśmy ostrożnie jak po drabinie. Szliśmy więc przylepieni z lewej strony do górskiej ściany oddzielającej nas od Doliny Gąsienicowej, mając po stronie prawej przepaść i znajdującą się na jej dnie przepiękną Doliną Pięciu Stawów Polskich. I tak było aż do przełęczy Zawrat, którą pamiętam z wiosennej wyprawy sprzed paru lat, gdy była cała zasypana śniegiem, a teraz pokazała się nam w pełnym słońcu. Zawrat, początek legendarnego tatrzańskiego szlaku Orla Perć jest górskim siodłem, z którego można z jednej strony zejść Zawratowym Żlebem do Czarnego Stawu Gąsienicowego, a z drugiej łagodniejszą ścieżką do malowniczej Doliny Pięciu Stawów Polskich, moim zdaniem najpiękniejszego miejsca w całych polskich Tatrach.

(fot. Marcin K.)
Po krótkim odpoczynku i po odtańczeniu tańca radości przez Aldonę i Dorotę, to właśnie tę drugą drogę wybraliśmy, teraz idąc już całkiem bezpieczną, choć długą, ścieżką schodzącą coraz niżej obok Zadniego, Czarnego i Wielkiego Stawu Polskiego, przez mały mostek na Siklawie, przy Małym Stawie Polskim, aż do schroniska PTTK położonego nad Przednim Stawem Polskim. Ścieżka była długa, ale broń Boże nie nudna. Zwłaszcza Marcin długo kontemplował otaczające nas górskie grzbiety, a nawet snuliśmy już plany wyprawy na Szpiglasową Przełęcz – gór nie było nam dość! Dopiero schodząc ze schroniska w Dolinę Roztoki gdzie widoki zasłonił nam las i kierując się do Wodogrzmotów Mickiewicza, skąd asfaltową już drogą dotrzeć mieliśmy do Palenicy Białczańskiej, poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmęczeni i że nogi nas trochę bolą. No ale rozpoczętą wędrówkę trzeba było zakończyć, więc dzielnie dotarliśmy na przystanek busów. W Zakopanem dodatkowo poczuliśmy z Aldonką głód i z wilczym apetytem zakończyliśmy wyprawę późno-wieczorną przekąską w lokalnej restauracji. A była to restauracja McDonald’s :)

Trzecią wyprawę i inne atrakcje urlopu opiszę potem, bo teraz się zrobiło nagle już po dziewiątej wieczorem, a rano znowu trzeba rysować…

Brak komentarzy: