poniedziałek, 29 sierpnia 2011

urodziny z pisarzem

Blog zarósł, a przecież działo się i to sporo! Na przykład na obchodzone w tym miesiącu urodziny Aldona wyciągnęła mnie z domu do "Magii" na deser i kawę. Pojechaliśmy na starówkę razem z Alą, a tam wkrótce pojawili się Iwona i Marek z Michałem. I świętowaliśmy razem. Był to jednak dopiero początek prawdziwej niespodzianki, którą wspólnie przygotowali :)

Siedząc spokojnie w urokliwym ogródku stylowej staromiejskiej restauracji kompletnie nie byłem przygotowany na to, że na tym kameralnym spotkaniu pojawi się zaproszony przy pomocy - jakże na czasie - poczty elektronicznej i Facebooka... pan Marcin Wroński, czyli pisarz, którego książek jestem przecież już od dłuższego czasu fanem! A pojawił się!!! :) I nie dość, że pojawił, to jeszcze został z nami przez parę godzin, które spędziliśmy na ciekawej rozmowie o książkach i otaczającym nas mieście. Pan Marcin wyraził nawet chęć aby przy okazji moich urodzin zdradzić co wydarzy się w czekającej na wydanie czwartej części przygód komisarza Maciejewskiego "Skrzydlata trumna", ale jakoś odparłem pokusę zgodzenia się na to, chociaż była naprawdę duża :D Rozmawialiśmy za to o przygotowaniach do serialu telewizyjnego na podstawie "Morderstwa pod cenzurą", a pan Marcin opowiedział między innymi o zabawnych przygodach podczas robienia próbnych zdjęć plenerowych, chyba na Kośminku. W jednej z kamienic dla przykładu pewna kobieta (w barwnie opisanym przez pana Marcina fartuchu) twardo oświadczyła, że tu żadnego filmu o komisarzu Maciejewskim się robić nie będzie - bo to ona jest Maciejewska! :)

Tematów do rozmów nie brakowało. Wszystkie retro kryminały pana Marcina miałem świeżo w pamięci. Jeszcze wiosną, gdy tylko skasowałem pieniądze za robiony w październiku projekt, kupiłem trzeci i tymczasem ostatni wydany tom Komisarza Maciejewskiego "A na imię jej będzie Aniela" o śledztwie prowadzonym przez głównego bohatera w skomplikowanych czasach niemieckiej okupacji. Pożarłem tę książkę łapczywiej jeszcze niż urodzinowego naleśnika z owocami w "Magii". Przez to też, podobnie jak poprzednie dwie książki pana Marcina, z wielką przyjemnością przeczytałem ją po raz drugi, tym razem delektując się akcją i jej miejscem, oraz zwracając większą uwagę na smakowite szczegóły.

Rozbawił nas też jak zwykle niezawodny w takich sytuacjach Michał. W pewnym momencie odlepił wzrok od pana Marcina i zapytał Marka: "Tato. A dlaczego ten pan pisze książki dla wujka Michała?" :D

Z panem Marcinem zobaczyliśmy się jeszcze parę dni później, ale to już temat na kolejny wpis. Postaram się nie dopuścić by blog dłużej zarastał ;)

niedziela, 17 lipca 2011

szpital na Staszica

Jest jeszcze jedna ciekawa ulica w ścisłym centrum - ulica Stanisława Staszica. Ciągnie się w górę od Świętoduskiej, chyba aż do budynku dawnego komisariatu policji (w którym urzędował komisarz Maciejewski), dosłownie żabi skok od Krakowskiego Przedmieścia. W zasadzie może być tak, że ciągnie się dokładnie odwrotnie, czyli w dół, do Świętoduskiej, ale tak czy siak, jest ciekawa, bo na pewnym odcinku strasznie stroma, a ponadto w połowie skręca o 90 stopni tworząc finalnie taką wielką literę L.

Spacerując tam w minione Boże Ciało, zaraz po procesji, zrobiłem kilka zdjęć znajdującego się przy ulicy szpitala. Samodzielny Publiczny Szpital Kliniczny Nr 1 ciągnie się w kilku, albo i kilkunastu budynkach po obu stronach ulicy i po obu stronach jej charakterystycznego narożnika. Ciężko się rozeznać tak od razu gdzie jest jaki oddział, gdzie przychodnia itd., ale teoretycznie ułatwia to znajdująca się przy ulicy tablica.
(widok szpitala idąc ul. Staszica w górę od strony ul. Świętoduskiej)
Lokalizacja szpitala jest zapewne z wielu względów kłopotliwa (samo centrum, ciasne ulice, brak miejsc do parkowania), ale niezwykle urokliwa, a to dlatego, że znajduje się tak blisko Placu Litewskiego, Starówki i głównego deptaka, czyli praktycznie w samym sercu miasta, a do tego na wyraźnie zarysowanym wzgórzu u stóp którego płynie jedna z rzek - Czechówka (chociaż miasto nasze jak wiele polskich miast z jakichś względów jest na rzeki obrażone i nie akcentuje ich obecności wystarczająco mocno, a w zasadzie wcale - szkoda).
(na samym zakręcie jest kiosk i jedna z bram wjazdowych na teren szpitala)
Fragment ulicy Staszica od Świętoduskiej do zakrętu jest bardzo stromy (jak te karetki dają radę zimą tamtędy wjechać?), a zaraz za zakrętem do, powiedzmy tak umownie, dawnego komisariatu - płaski. Przy tym płaskim fragmencie ulicy znajduje się dalej od szpitala kilka ciekawie wyglądających, niewysokich i tradycyjnie niezbyt zadbanych kamienic. Trochę wcześniej, tuż obok nich stoi wybudowany ponad sto lat temu fragment szpitala, prezentujący się jak niczego sobie pałacyk.

(dawny Szpital Dziecięcy im. Vetterów)
Jak mam nadzieję chociaż trochę widać na powyższym zdjęciu ten budynek szpitalny jest kolejną perełką architektoniczną pełnego takich cudów miasta. I kolejnym śladem przedsiębiorczej rodziny Vetterów, o której już kiedyś wspominałem. Mnie ze względów także zawodowych budynek zainteresował od razu. Dzisiaj się już tak nie buduje, ech... ;)

No i rozpisałem się dzisiaj o tym szpitalu na Staszica... Nie bez powodu jednak, tylko dlatego, że właśnie tutaj na świat przyszła kiedyś (całkiem niedawno) moja cudowna żona Aldona :) A w zeszły piątek, czyli 8 lipca nasza mała kochana córeczka Ala!!! :) I od teraz świat będziemy zwiedzać już w trójkę :D

Dla ciekawych: Szptal na Staszica jest obecnie w remoncie, a przynajmniej oddział położniczy. Dzieci rodzą się w zastępczych pomieszczeniach znajdujących się tuż przy narożniku ulicy. Wszystko odbywa się jak należy, a lekarze, panie położne i pielęgniarki zajmujące się noworodkami służą młodym mamom i ich dzieciom po prostu rewelacyjnie, tak, że nadal na Staszica jeździ się rodzić nawet z sąsiednich województw (sic!). Niedługo, powiadają, że koło października, otworzony zostanie nowy, super nowoczesny oddział położniczy i wszelkie niedogodności znikną. Póki co jednak po moje dziewczyny wchodziłem niepozornymi, niebieskimi drzwiami, widocznymi na drugim zdjęciu na prawo od kiosku. Ludzie! Co tam się działo! :) O tym książkę by można napisać! :)

wtorek, 24 maja 2011

czipsy przyszły

Kilka słów o cmentarzu żydowskim będzie jednak zupełnie innym razem. Dziś rzut oka za okno mojego biura. A tam, w alejkach wśród magazynów - jak co dzień - wielka krzątanina, praca wre i na start czekają czerwone ciężarówki wypełnione, jak mniemam, chipsami. Schrupałoby się trochę, no ale wiadomo - nie czas na takie smakołyki gdy pracuje się siedząc na tyłku ;)
Ale wszystkim czipsożercom - smacznego! :)

poniedziałek, 9 maja 2011

stary cmentarz żydowski

Tego pięknego kwietniowego popołudnia było już trochę chłodniej niż przez kilka poprzednich, powielkanocnych dni, ale nadal raczej słonecznie i przede wszystkim sucho. Osadzona w wysokim, podobno siedemnastowiecznym, ceglanym murze stalowa furta na cmentarz była zamknięta i nie mieliśmy pojęcia jak można dostać się na drugą stronę. Kasia, Aldona i Janek poszli więc zobaczyć cerkiew na Ruskiej (trafili akurat na nabożenstwo, mieli więc okazję podejrzeć i podziwiać ciekawą liturgię), a Jędrek i ja wybraliśmy się na mały rekonesans wokół nekropolii z nadzieją znalezienia innego wejścia.
(fot. Katarzyna K.)
Nie znaleźliśmy. Przeciwnie! Zauważyliśmy, że mur miał wcześniej w jednym, czy dwóch miejscach wyrwy, teraz celowo załatane, pewnie aby utrudnić wandalom dostanie się do środka. Odpuściliśmy więc sobie i wracaliśmy już Floriańską w stronę Kalinowszczyzny z zamiarem podążenia na Ruską, gdy wtem (całkowicie out of nowhere) usłyszeliśmy chichot dochodzący dokładnie zza muru. Zawróciliśmy, zadarliśmy głowy ku górze i ujrzeliśmy dwie dziewczęce i do granic możliwości hultajskie twarzyczki wystające zza korony muru. Ukłoniliśmy się uprzejmie i zapytawszy jak dostać się do środka oczekiwaliśmy na równie grzeczną odpowiedź. Zamiast tego zza płotu po drugiej stronie uliczki ucichł gwar dość głośno imprezujących przy stoliku ludzi i dobiegł nas łagodny pomruk: "Nie zagadujcie. Nie oglądajcie się. Po prostu idźcie sobie dalej". Słowa skierowano do nas. Trochę nas wcięło, ale mimo to próbowaliśmy nawiązać dialog z dzieciakami za murem. Dziewczyny miały nas chyba za kosmitów, ale w końcu przestały nas straszyć tak pieknie i żywo antysemickim "Żydem w altanie, który już dwa tygodnie nie wychodzi" i przyznały, że do środka wlazły "tak, o!", czyli na pewno nie żadną furtką. Pożeganaliśmy się więc równie uprzejmie jak przywitaliśmy, a następnie oddaliliśmy się nieco od imprezujących, symulując odejście w siną dal...

Kawałek dalej był betonowy słup z lampą, bezpośrednio sąsiadujący z murem. Ot, krótka wspinaczka, potem mały krok na koronę muru, nur w pokrzywy, krótka wspinaczka po gęsto zarośniętym zboczu Wzgórza i już TAM byliśmy. Chwila strachu i po sprawie, jak mawiał mój młodszy brat nie do końca legalnie wioząc przed laty promem do Szwecji papierosy na handel.

A co zobaczyliśmy TAM? Dziś tylko zdjęcia, potem może kilka słów...
(fot. Jędrzej K.)

(fot. Jędrzej K.)

(fot. Jędrzej K.)

(fot. Jędrzej K.)

sobota, 7 maja 2011

Łukasz na Uniwersytecie Medycznym i nie tylko

Ależ miałem wczoraj miłą niespodziankę! Łukasz, z którym widujemy się teraz bardzo rzadko (ostatni raz zupełnie gdzie indziej i to ponad trzy lata temu!) wpadł na chwilę do mnie do pracowni. Był niejako przy okazji, bo finalizował jakąś transakcję na Uniwersytecie Medycznym (no to kto oglądał wczoraj "Na dobre i na złe"? - powtórka jutro, jakoś tak po szesnastej, na dwójce). I zaraz pędził do domu, czyli z powrotem 500 km na zachód. Jak on to robi, że daje radę obrócić taki kawał drogi w jeden dzień? W każdym razie dobrze było usłyszeć same dobre wiadomości z rodzinnych stron, zwłaszcza te, że Łukasz po raz drugi zostanie tatą i to już właściwie na dniach :) Gratulacje!!! :D

piątek, 6 maja 2011

koniec świata ;)

Koniec świata! Dzisiaj zachęcam do oglądania telewizji! :) Wieczorem leci taki serial o lekarzach pt. "Na dobre i na złe". Dzisiejszy odcinek był u nas kręcony zimą i można będzie sobie obejrzeć miasto z telewizyjnej perspektywy. Zapraszam! :)

PS. A kto nie zdąży obejrzeć dzisiaj, to w niedzielę powtórka! ;)

poniedziałek, 2 maja 2011

labor omnia vincit

Ostatnio z pracą tak się niefortunnie złożyło, że nie tylko na kibicowanie Lechowi nie ma czasu, ale w ogóle sparaliżowała mój grafik i nie wystarcza czasu na życie. Jędrzej miał podobnie jakiś czas temu i słusznie twierdzi, że mamy coś z głowami porobione, że niby taki etos pracy wbity i to nie pracy dla pieniędzy niestety, tylko pracy dla samej pracy, taki wariant masochistyczny. A skąd to sie bierze? Ano z wychowania pewnie. Jędrek przysłał mi nawet dowód - zdjęcie pomnika naszego lokalnego bohatera narodowego z Placu Wiosny Ludów.
(fot. Jędrzej K.)
I faktycznie. We mnie Hipolit Cegielski ciągle budzi podziw.

sobota, 16 kwietnia 2011

klasyka ekstraklasy, jak napisał Dziadek ;)

Ja wiem, że nie mam teraz czasu, bo kupa roboty...
Ja wiem, że nigdy nie byłem fanatycznym kibicem...
Ja wiem, że miaszkam 500 kilometrów od rodzinnej ziemi...


ALE:

tym się nasiąka mimo wszystko i to zostaje w człowieku na zawsze :)


Do tego dzisiaj na Bułgarskiej był absolutnie klasyczny MECZ i braciszek przysłał mi smsa z wynikiem: Lech - Legia 1:0 :D


Jest RADOŚĆ!!! :D

środa, 23 marca 2011

o Beacie i Aldony tacie

Wprawdzie Aldona trochę mnie wystraszyła mówiąc, że jeśli ktoś znajdzie tę historię w sieci i przekaże komu trzeba, to będę miał kłopoty, to jednak w odpowiedzi na jędrkową prośbę nie mogę nie napisać jak to było z tatą Aldony i obecną piosenkarką Beatą K.

To były dawne czasy. Głęboki PRL. Kamienice na Grodzkiej były wtedy jeszcze bardziej odrapane niż dzisiaj, bandyci spacerowali w biały dzień przed Trybunałem Koronnym z nożami za pazuchą, nikczemni złodziejaszkowie czuli się tu jak u siebie w domu, pijaczkowie boży spacerowali po gzymsach między oknami, a studentom, to chyba było trochę strach zaglądać między Bramę Krakowską, a Żydowską, no i kurcze dobrze, bo w końcu rządził proletariat wtedy. Ciekawe czy zaglądała tu w ogóle milicja?

Tata Aldonki jednak nie bał się ani trochę, bo był ze Starym Miastem za pan brat. Mieszkał tu czas jakiś, no a poza tym niedawno wrócił z wojska, miał chyba jakieś 23 lata na karku i w związku z tym był nieśmiertelny, no a przynajmniej kuloodporny. Nic więc dziwnego, że wraz ze swoim druhem Mareczkiem spędzali czas na najbardziej pożytecznym zajęciu, a mianowicie umawianiu się z pannami. Mareczek miał pannę jakąś stałą i właśnie namówił tatę Aldonki (tak będę go nazwał, choć wtedy nie był przecież jeszcze niczyim tatą) na spotkanie w czwórkę, to znaczy oni dwaj plus dziewczyna Mareczka i jej koleżanka. Już wtedy wiedzieli co to double date, chociaż pewnie nazywali to jakoś po rosyjsku, bo ten język był wtedy bardziej trendy. Jakkolwiek by tego nie zwać, to koleżanką dziewczyny Mareczka okazała się - tu czas na werble - Beata K.!

Nieźle co? :) Beata była jednak wtedy 12, 13, no maksymalnie 14-letnią dziewczynką, w związku z czym dla taty Aldonki (choć wtedy nie był jeszcze niczyim tatą) żadna to randka, bo jak już napomknąłem wcześniej miał 23 lata, może nawet z okładem i był już po wojsku, a więc nijak nie wypadało umawiać się z o tyle lat młodszą dziewuchą.

Jak wyglądało spotkanie przed laty, tego już się niestety nie dowiedziałem. Ale pewnie tata Aldonki (choć wtedy... no wiadomo), rzucił półgębkiem, żeby się koleżanka zajęła czymś innym niż spotkaniami z o tyle przecież starszymi mężczyznami. No choćby śpiewaniem ;)

wtorek, 22 marca 2011

czasem teatr

No i znowu w wirze pracy, rysowania kresek, obciążania fundamentów, rozmieszczania rdzeni żelbetowych, wylewania wieńców (nie mylić z wieńcadłami) itd. I znowu internetowy świat równoległy leży odłogiem, czyli możliwe, że skoro mnie tu nie ma, to pewnie nie istnieję. Pojawiam się więc na moment, żeby dać znak/sygnał życia.

Jako, że nie samą pracą żyje człowiek, no i że miałem o pracy nie pisać, dziś trochę o kulturze. Podczas tradycyjnych, niemal codziennych, wirtualnych śniadań z Jędrzejem (codziennie o 11:00 w Polsce, chyba, że zgłodniejemy wcześniej, albo mam te dobre bułki z ziarnami) jest czas na kulturę. Jędrzejowi wymksnęło się jakiś czas temu, że byli z Kasią na spektaklu pt. "Mykwa", chyba w Teatrze Polskim. No i się o teatrze zaczęło gadać. Bo teatr jest lepszy niż kino pod wieloma względami. I może być różny. Może być taki jak ten o mordzie Polaków na swoich sąsiadach Żydach, jak właśnie podobno wbijająca w fotel "Mykwa". Ale może być też zabawny jak "Dziewczyny z kalendarza", na które wybraliśmy się w zeszłym miesiącu do Teatru Komedia, albo klasyczne szekspirowskie "Wiele hałasu o nic" w odwiedzonym przez nas w końcu Teatrze Osterwy. Mieliśmy do niego iść już jesienią zeszłego roku, ale ostatecznie wybralismy się niego w lutym...

Teatr Osterwy w odróżnieniu od Filharmonii wcale mnie nie zawiódł. Od razu wiedziałem, że trafiliśmy w piękne miejsce. Kamienica odnowiona parę lat temu nadal wygląda reprezentacyjnie, a i wnętrze wypełnione jest nęcącą atmosferą sztuki. Sala główna wielce udana chciałoby się rzec i ma takie bardzo strome balkony. Nie są lekko cofnięte, jak to się często zdarza w innych teatrach, tylko tak zlokalizowane jeden nad drugim. No i to co w teatrze najważniejsze, czyli samo Przedstawienie i możliwość bycia tuż obok żywych aktorów. Rewelacja! W kinie tego nie ma! Mamy szczęście do dobrych sztuk z Aldoną i zawsze kiedy widzę aktorów jak się kłaniają klaszczącej publiczności, to tak sobie myślę, że te pieniądze zarabiane w pracy przy serialach telewizyjnych nie smakują im tak wybornie jak te pewnie nieco mniejsze gaże zarabiane na deskach teatrów.

Jeszcze chcę wspomnieć, że na Szekspira wybraliśmy się na double date (ech, ten wszędobylski angielski), którą wymyśliliśmy razem z Markiem na okazję zbliżających się wtedy Walentynek. Dziewczyny nic nie wiedziały i spotkały się dopiero na widowni :) Ha! Dojazd do miasta autobusem: 2,40 zł w jedną stronę, bilet na spektakl: 35 zł za sztukę, zobaczyć minę Iwony - bezcenne :D

wtorek, 22 lutego 2011

lejtmotyw deskorolka

A dzisiaj w czasie porannego drugiego śniadania (codziennie o 11:00 w Polsce) i towarzyszącej mu wirtualnej prasówki, na stronie miasta znalazłem ten filmik:
Widać w sieci tego sporo jest. No to teraz kto czyta bloga i poznaje miasto razem ze mną może odgadywać znajome miejsca ;)

czwartek, 17 lutego 2011

nie liczę godzin i lat, czyli czasem trzeba coś nazwać po angielsku

W końcu zobaczyłem tutejszą Filharmonię od środka. Jakiś czas temu byliśmy z Aldoną na koncercie dobroczynnym PCK, więc była ku temu okazja. Występowali głównie kabareciarze z cyklu raczej takiego "one man show", jak to skomentowała moja żona, ale był też fantastyczny akcent muzyczny:
Dla mnie jeden z "the best songs ever".

A Filharmonia niestety nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia :(

o tym jak w końcu kupiłem akumulator i prawie wyrwano mi nerkę

Wiem, wiem... No przecież dobrze wiem, że post bez zdjęcia to nie post, ale po pierwsze nie mam ostatnio czasu biegać z aparatem, a po drugie dawno nic nie napisałem, więc rodzino moja plus znajomi moi, wy zgromadzeni przed monitorami możecie pomyśleć, że coś mi się stało. Ale nic mi się nie stało. Dziś wpis blogowy w starym wydaniu, przegadany znaczy się.

Co u mnie słychać? Kupiłem w końcu nowy akumulator. A zaczęło się od tego, że dostałem od losu pięć krótkich, szybkich, celnych i mocnych strzałów w twarz...

Strzał pierwszy:
Przedwczoraj rano wstaliśmy jak zwykle, to znaczy Aldona o 5:20, a ja ledwo jakoś tak przed szóstą. Ale tuż przed samym wyjściem z domu pękła mi sznurówka w prawym bucie. Znacie to uczucie, gdy pęka wam sznurówka właśnie gdy się bardzo spieszycie? No to rozumiecie. Od razu wiedziałem, że ten dzień przeżyję tylko wtedy, gdy potraktuję go z lekkim dystansem.

Strzał drugi:
Z humorem odczytałem po dotarciu do biura stan swojego konta, na którym ciągle nie było oczekiwanego przeze mnie od ponad miesiąca, a obiecanego przez architektów od tygodnia przelewu za ostatnie zlecenie...

Strzał trzeci:
Aby przerwać pecha nastawiłem się na pozytywne myślenie i rzuciłem się w wir pracy. Tymczasem na dworze mroziło i mroziło... Domyślacie się więc, że gdy ciemnym wieczorem próbowałem zapalić silnik swojego wiernego, choć niemłodego już auta, poczciwiec odmówił posłuszeństwa. Zakląłem dość szpetnie, bo głodny byłem jak smok, a do tego zarówno Aldona jak i jej mama świetnie gotują i w domu czekały mnie same frykasy. Szybko jednak uśmiechnąłem się szeroko, radując w duchu, że w bagażniku leży niezawodnie mój przyjaciel prostownik! Pełen energii wydobyłem prostownik, potem odkręciłem akumulator i zaniosłem wszystko do domku znajomego pana ochroniarza. Już drugi raz przeprowadzałem tę akcję pod biurem, więc będąc święcie przekonanym o bliskim sukcesie myślałem o kolacji.

Strzał czwarty:
Spalił mi się prostownik. Nie wiem jak to się stało.

Strzał piąty:
Autobus do centrum odjeżdżał z przystanku przy biurze za ponad godzinę.

Bez obaw. Pięć ciosów to za mało, żeby mnie powalić ;) Umilając sobie drogę rozmową telefoniczną z Fibisiem ruszyłem do centrum pieszo. Dawno miałem ochotę pospacerować, a chociaż było mroźno, to jednak bez śniegu, więc szło się szybko. Bardzo prędko dotarłem do ulicy Nowy Świat i skręciwszy w nią w prawo udałem się aż do Kunickiego, dalej na Plac Bychawski i Piłsudskiego aż do Lipowej i Saskiego. A tu pech opuścił mnie już zupełnie, bo autobus do domu odjeżdżał za 3 miuty :)

Ciapy (ta lokalna nazwa bawi mnie cały czas) nałożyłem koło dziewiątej wieczorem. I wtedy usłyszałem też kilka słów od teściowej na temat pomysłów dotyczących chodzenia pieszo ulicą Kunickiego, zwłaszcza pod wiaduktem, zwłaszcza po ciemku. I jeszcze trochę, że w takiej wyjątkowej sytuacji mogłem wziąć taksówkę, bo co teraz zaoszczędzę, to potem wydam na chirurgów co mnie będą składać. Znowu przypomniałem sobie, że nie wiedzieć czemu okolica tamta ma taką dziwną (nie)sławę. Aldona też mi znowu musiała mówić, żebym używał głowy i że jak mnie jakieś bliżej nie określone zbiry wciągną do bramy i obstukają, to nikt mnie nigdy nie znajdzie, a moich nerek, to ona będzie musiała szukać po całej Polsce. Ech, te kobiety ;)

PS.
Akumulator kupiłem dzisiaj. Tamten stary swoje najlepsze lata miał już za sobą. Dzięki Iwona i Marek za dowiezienie prostownika do biura wczoraj rano i dzięki Fibiś za rady! :D

poniedziałek, 31 stycznia 2011

zostałem fanem

Można to już powiedzieć oficjalnie: Jestem fanem Komisarza Maciejewskiego. W piątek udało mi się zdążyć na spotkanie miejskich bibliofilów z autorem kryminałów Marcinem Wrońskim. Z autorem poznałem się osobiście, porozmawiałem chwilę i zdobyłem autograf na pierwszej stronie "Kina Venus" dla siebie i żony. Na spotkaniu była też dyskusja podczas której padło kilka słów na temat ikonizacji miejsc, która ma miejsce na przykład wtedy, gdy konkretną ulicę, budynek lub miasto zaczynamy kojarzyć z pewnymi, czasem fikcyjnymi, postaciami lub wydarzeniami. To właśnie się dzieje, gdy pisze się poczytne książki dziejące się w konkretnej rzeczywistości i ja się na to z wielką przyjemnością złapałem. Chwyt jest zresztą stary jak świat, wystarczy wspomnieć ulubieńca Staszka Eberharda Mocka i Wrocław (pełna analogia do Zygi Maciejewskiego) lub, nieco może ambitniej, pisarza James`a Joyce'a i Dublin. O Sherlocku Holmesie w Londynie, "Przystanku Alaska" na Alasce, Romeo i Julii w Weronie, czy dzwonniku z Notre Dame nie wspominając. Wczoraj, kiedy na obiad przyjechali Dorota i Marcin udało mi się chyba także i ich zainteresować książką. W końcu to dobra promocja miasta!
A na zdjęciu dzisiaj nasze zamczysko. Widok wprost z Bramy Grodzkiej. Pierwszą osobą, od której na głos usłyszałem, że front zamku wygląda jak sowa jest Leszek. I kurcze właśnie tak wygląda :)

czwartek, 27 stycznia 2011

Brama Grodzka

Wczoraj znowu miałem czas, żeby jeszcze za dnia przejść się po mieście. Na Krakowskim Przedmieściu spotkałem Dorotę wracającą z pracy i udającą się do księgarni. Dobrze jest spotkać kogoś przypadkiem na ulicy, zwłaszcza, że siłą rzeczy zdarza mi się to nieczęsto. Pogadaliśmy chwilę, a potem kontynuowalem spacer. Generalnie nabierałem energii wśród lubianych coraz bardziej kamienic i domów :)

A na zdjęciu dzisiaj Brama Grodzka widziana już od strony Zamku.
Można o niej dużo przeczytać w internecie, więc nie będę się rozpisywał. Tylko tyle wspomnę, że przechodząc przez tę bramę, zwaną czasem Żydowską, wychodziło się kiedyś ze starego miasta, zamieszkanego głównie przez Polaków wprost do dzielnicy żydowskiej zlokalizowanej pod samym zamkiem. Dzisiaj tej dzielnicy nie ma - po wojnie została tu tylko wielka, niezagospodarowana łąka. Została zniszczona doszczętnie. Pamięć o tym zachowuje w mieście m.in. Teatr NN. I tam możecie szukać więcej informacji.

A widzicie ten fragment kamienicy zaczynającej się na prawo od Bramy Grodzkiej? Gdzieś w jej zaułkach mieszkała podobno Beata Kozidrak. Tata Aldonki twierdzi, że ona się do niego zalecała jak byli młodzi, ale on jej nie chciał. I przysięga, że to prawda! :)

wtorek, 25 stycznia 2011

obiecana Grodzka

Wczoraj zaszalałem i wybrałem się do księgarni na Krakowskim Przedmieściu po kolejną książkę o komisarzu Maciejewskim - "Kino Venus" No i już w nią wsiąkłem. Nie ma to jak poczytać o szemranych interesach ubijanych w cieniu staromiejskich kamienic, które można sobie łatwo postawić przed oczami, a nawet sfotografować. Układ ulic starówki nie zmienił się tu przecież od setek lat! Już jedna z pierwszych akcji książki dzieje się na ulicach Dominikańskiej, Jezuickiej i Złotej - tuż przy Rynku. Bohaterowie przyglądają się nawet lwom na gzymsie kamienicy, w której teraz mieści się żydowska knajpa "Mandragora". A do tego wszystkiego nastrojowa, wtopiona w tło epoki kryminalna intryga - super się czyta!

A teraz obiecane zdjęcie ulicy Grodzkiej. Zrobiłem je od strony Rynku właśnie, mając po prawej stronie Kamienicę Chociszewską, a po lewej Bramę Rybną. Ulica Grodzka opada dalej w dół i mijając m.in. Plac po Farze dociera do drugiego końca starówki - Bramy Grodzkiej, po przejściu której wychodzi się od razu pod sam zamek.
W zimowe poranki ulica ta jest raczej pusta, ale latem, zwłaszcza w czasie Jarmarku Jagiellońskiego, albo Festiwalu "Inne Brzmienia", albo Karnawału Sztukmistrzów tłok jest tu taki, że nie można się przecisnąć. I wtedy jest super :)

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Brama Krakowska

Przysięgam, że wstaje nam się chyba coraz ciężej. Zima jest super, ale do spania. W każdym razie na pewno do spania, jesli nie jeździ się na nartach, a wyrosło się już z sanek. Pocieszam się tylko tym, że właściwie od wigilii Bożego Narodzenia każdy dzień jest dłuższy od poprzedniego i tym samym jest coraz bliżej wiosny!

Póki co jednak, za oknem jest podobnie jak na zdjęciach, które pokazuję. Dzisiaj fota Bramy Krakowskiej od strony starego miasta. Zabudowa robi się tu dużo ciaśniejsza, bo miasto było przecież kiedyś wtłoczone między miejskie mury i na zewnątrz wydostać można było się właśnie takimi bramami. Ta prowadzila prosto na trakt do Krakowa, stąd jej nazwa, no i stąd też nazwa zabudowań za bramą - Krakowskiego Przedmieścia.
Widoczna na zdjęciu ulica, prowadząca od Bramy Krakowskiej przez całe stare miasto, aż do kolejnej bramy - Bramy Grodzkiej - prowadzącej na Zamek, nazywa się Bramowa, a kawałek dalej, za Rynkiem, Grodzka. Zdjęcie Grodzkiej - jutro :)

niedziela, 23 stycznia 2011

dwie wieże

Dzisiaj znowu spał śnieg. Po około dwóch tygodniach odwilży zima przypomina o sobie i zaczyna się jej kolejny atak. Mimo to w czwórkę, razem z Dorotą i Marcinem, odwiedziliśmy dzisiaj babcię Sabinę z okazji jej piątkowego święta. Warunki do jazdy były kiepskie, więc zajęło nam to trochę czasu. W rowie przy jednej z dróg widzieliśmy przewróconą na bok furgonetkę - widomy znak, że nie opłaca się spieszyć. Ale za to widoki jak zwykle poza miastem - wspaniałe. Marcin z lubością wypatrywał saren i lisów. Kiedy ostatnio jechał do babci z mamą samych saren naliczył chyba z trzydzieści! Tym razem też ich trochę było. Lis był jeden :)

Dzisiejsza zimowa aura jak ulał pasuje do zdjęć, które zrobiłem w sylwestrowy poranek. Niby są zeszłoroczne, ale zima ciągle ta sama przecież. Dziś będzie więc kolejne zdjęcie z tamtego spaceru sprzed już ponad trzech tygodni. Sporo jakoś ostatnio skupiałem się na Placu Litewskim, a może warto zrobić parę kroków dalej? Z Placu Litewskiego na starówkę prowadzi ulica Krakowskie Przedmieście - tutejszy deptak. Tuż przy jego końcu znajduje się ratusz, który zwiedzaliśmy jakiś czas temu, a kawałek za nim wrota do ścisłego starego miasta - Brama Krakowska, jeden z ulubionych tematów sprzedawanych w sklepach z pamiątkami obrazków, pocztówek i magnesów na lodówkę, taka wizytówka miasta. Na zdjęciu poniżej widać zarówno wieżę ratusza (ta po lewej) jak i samą bramę (ta z czerwonej cegły na wprost, za choinką):
Na zdjęciu jest mało ludzi, no ale kto normalny chodzi po mieście w sylwestrowy poranek? ;)

sobota, 22 stycznia 2011

chociszewska

O poranku ostatniego dnia zeszłego roku wybrałem się na krótki spacer po starym mieście. Tak, żeby mróz złapał trochę policzki, no i nacieszyć się widokami, na które codziennie nie ma zwykle czasu. Czasami robię sobie taki spacer. Tym razem miałem ze sobą aparat z myślą o uwiecznieniu zimowych obrazków miasta. Kilka z nich wrzucę teraz na bloga. Zapraszam na wirtualny zimowy spacer :) Dzisiaj przedstawiam kamienicę Chociszewską. To jedna z tych, na których odnowione fasady wpatrują się ludzie na filmie w poprzednim poście. Zimą anno domini 2010 wyglądała tak:

piątek, 21 stycznia 2011

starówka '56

Nasyciłem się już nową umiejętnością wklejania filmów w postach blogowych. Dziś już ostatni, żeby odpocząć na jakiś czas. Ale za to jaki! Piękna propagandowa produkcja z wczesnego PRLu. A jej tematem - jak zwykle w moim blogu - zwiedzane codziennie miasto, a konkretnie jego malownicza starówka.
Szkoda, że wiele z tych obrazków pozostaje aktualnymi po niemal półwieczu...

czwartek, 20 stycznia 2011

wojenna masakra na zamku

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tutejszy zamek, a było to na obozie harcerskim w 1998 roku, czyli dawno temu, to nie spodobał mi się prawie w ogóle. No może za wyjątkiem kaplicy Świętej Trójcy, czyli najstarszej jego części. Reszta, na tle odwiedzanych przeze mnie mniej więcej w tym samym czasie licznych czerwonoceglastych zamków krzyżackich na północy i kamiennych warowni szlaku Orlich Gniazd na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, była dla mnie zbyt nowoczesna. Dzisiaj mogę powiedzieć, że z całą pewnością podoba mi się jeszcze chociażby odnowiony niedawno wewnętrzny dziedziniec, ale front nadal wygląda trochę jak twarz sowy ;)

Ale względy estetyczne na bok. Tutaj zamek kojarzy się bardziej z okropieństwami gestapo i NKWD. Bo było tu więzienie i katownia zarazem. Przeglądając chronologicznie filmy na youtube wynalazłem propagandową produkcję, niby brytyjską, ale wyraźnie prosowiecką. Ideowo ohyda, ale można obejrzeć miasto tuż po wojnie. Popatrzcie:

środa, 19 stycznia 2011

rok 1937

W Wigilię pod choinką znalazłem między innymi nowe wydanie pierwszego kryminału o komisarzu Maciejewskim: "Morderstwo pod cenzurą". Akcja książki dzieje się tu na miejscu, ale w czasie dwudziestolecia międzywojennego, kiedy miasto było jeszcze wielokulturowe. Istniała wtedy cała dzielnica zamieszkana przez żydów, na środku Placu Litewskiego stała cerkiew (rozebrana wprawdzie w 1925 roku przez piłsudczyków), żyli tu też ewangelicy i w ogóle nie było tak jednolicie polsko jak jest teraz w całym kraju. Książkę czytało mi się fantastycznie, bo przed oczami cały czas miałem nasz październikowy spacer retrokryminalny i widok znajomych uliczek.

A skoro jak już pisałem wczoraj, nauczyłem się w końcu wstawiać filmy do bloga, to zapraszam do obejrzenia znalezionego w internecie filmu przedstawiającego znajome obrazki, ale z 1937 roku:

wtorek, 18 stycznia 2011

jak studiować, to studiować ;)

Już pisałem, że w tu musi być super studiować! A poza tym nauczyłem się wklejać filmiki do bloga, więc teraz macie przekichane, bo będę Was nimi katował. Ja wiem, że ten filmik jest przekoloryzowany, ale co tam ;) Miłego oglądania!