poniedziałek, 15 grudnia 2008

jest życie na tej planecie :)

Paręnaście minut temu nastąpiło wydarzenie. Przemówiliśmy do siebie z sąsiadami! Okazało się, że to są sympatycznie ludzie, mają swoje imiona - Magda i Adam, ich pies labrador wabi się Hera, a tak w ogóle, to nie jestem dla nich niewidzialny!!! Czyli wiedzą, że ja istnieję, a ich dzieci (synek ma na imię Antoś, a córeczka też jakoś) mówią mi "dzień dobry" pewnie nie przypadkiem. Przez chwilę cieszyłem się, że nawiązałem kontakt z miejscowymi. Potem jednak Magda powiedziała, że jej mąż - budowlaniec - pracował przy budowie stacji metra Plac Ł i l s o n a. To ją zdradziło! ;) Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że ona pochodzi z Kielc, a on z Mrągowa, czyli są przyjezdni, zupełnie tak jak ja. I wiecie co dalej? Zostałem zaproszony do nich w najbliższym czasie :) Ej no! Mam prawdziwych sąsiadów!!! :) Hurrraaa!!! :)))

czwartek, 11 grudnia 2008

słuchając o barykadach itd.

Znowu jestem po całym dniu w Łodzi. W sumie często tam jeżdżę. Tym razem jednak nie na Politechnikę, tylko na dłuższe spotkanie w jednej z pracowni projektowych konstrukcji budowlanych. Więc było trochę inaczej. Razem z kolegami z pracy zjedliśmy też obiad w pizzerii na rogu Piotrkowskiej i Mickiewicza, która serwuje pizzę ponoć najlepszą w Polsce, jak zapewnia kolega pochodzący z Łodzi :) Fakt, zacna była jak rzadko!

Teraz jestem już w mieszkaniu i włączyłem sobie do słuchania przedostatnią płytę zespołu Lao Che - tę o Powstaniu. Niesamowicie się jej słucha w tym mieście...

środa, 10 grudnia 2008

most

Mam ostatnio poważne problemy z komputerem, co bardzo mnie stresuje, bo ciągle coś tam rysuję po godzinach, a terminy zobowiązują. Dzięki informatykowi z pracy komputer jakoś w końcu zaskoczył, ale może to być tylko chwilowa poprawa. Zobaczymy co się będzie działo.

A zmieniając temat, to przejechałem się dziś swoim autem do stacji kontroli pojazdów w Nowym Dworze Mazowieckim. Z firmy jedzie się tam drogą ekspresową na Gdańsk, a potem odbija lekko w prawo w miejscowości, w której mieszkałem cały styczeń w hotelu. Kilka kilometów dalej trzeba przejechać przez most na rzece. I to jest obiekt, który warto zobaczyć! Piękna stalowa konstrukcja! W ciemnościach nie zabserwowałem dokładnie wielu szczegółów, ale chyba nitowana, zupełnie jak stary Most św. Rocha koło naszej Politechniki. Nawet jeśli nie nitowana, to i tak imponująca. Most składa się z kilku stalowych kratownic z górnymi pasami łukowymi (parabolicznymi?), jazda jest dołem. Te łuki tym bardziej upodabniają konstrukcję do św. Rocha. Całość konstrukcji stalowej pomalowana jest na niebiesko. Mam nadzieję obejrzeć go jeszcze kiedyś za dnia.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

taki mój mały protest

Czytałem ostatnio artykuł na portalu gazeta.pl o tym mieście i o tym jak można tu poznać przyjezdnego (a jest ich tu wuchta). I chociaż sam nie jestem tutejszy tutaj ;) to wiem już przynajmniej na pewno co to znaczy, gdy ktoś się umawia na spotkanie pod Hortexem koło MDMu i nie mówię też już Pola Mokotowskie, tylko Pole Mokotowskie, czyli tak jak się ta stacja metra prawidłowo nazywa. Ale Wilsona przez "w" wymawiać nie będę! ;)

minęły mikołajki

A teraz jest już po kolejnym, tym razem mikołajkowym weekendzie u Aldonki. W sobotę widzieliśmy się z Anią, Arkiem i Kasią, Ewą i Mariuszem, i z policjantem Grzesiem na lodach w MacDonald'sie. To znajomi Aldonki z tańców. W niedzielę natomiast z Mirą, Marcinem i ich dziećmi spacerowaliśmy w Parku Saskim przed pójściem do kościoła. Ciągle się z kimś widzimy :) Tylko, że te weekendy są tak strasznie krótkie i znowu siedzę sam w swoim przytulnym bądź co bądź, ale jednak pustym mieszkaniu na Bielanach. Dobrze, że mam spory zapas herbat w szafie. Dostałem je w prezencie od kuzyna Świstaka i jego narzeczonej, którzy spędzili weekend (ten śnieżny) w moim mieszkaniu, razem z dwoma jeszcze innymi osobami (też jakoś spokrewnionymi). Nigdy się nie spotkaliśmy (stąd moje problemy z opisaniem miłych gości), ale po powrocie od Aldonki znalazłem na stole wielkie pudło z cukierkami i cztery torebki smakowych herbat. Teraz umilają mi wieczór, który robi się zresztą coraz bardziej późny... Dopijam więc już swoją herbatę i kładę się spać, bo od rana rozpoczynam kolejny tydzień pracy. A gdzieś tam czuję w kościach, że znowu pogna mnie on gdzieś poza mój obecny kąt na ziemi ;)

"La Traviata"

Najciekawszym dla nas wydarzeniem zeszłego weekendu była "La Traviata" Giuseppe Verdiego wystawiana przez Teatr Muzyczny w hali "Globus". Mieliśmy z Aldonką naprawdę dobre miejsca (chyba tylko VIPy miały lepsze), więc widzieliśmy dokładnie wszystko co działo się na scenie. Na samej operze nie znam się za bardzo, ale muzyka mi się podobała. A temat przewodni zna na pewno każdy, nawet jeśli teraz myśli, że nie. Miło było się trochę ukulturalnić, bo tak naprawdę to ostatni raz byliśmy razem w teatrze chyba jeszcze kiedy mieszkałem na Wildzie. Za rzadko korzystamy z bliskości muzeów, tearów i opery. A tak często przecież mówimy, że dobrze jest mieszkać w mieście blisko tych wszystkich miejsc, ha!

niedziela, 7 grudnia 2008

zaśnieżyło

Weekend 21-23 listopada był pierwszym śnieżnym weekendem tej zimy (jesieni?). I nie było tak, że trochę poprószyło i na tym koniec, zupełnie nie tak. Domy, drzewa, ogródki, drogi, chodniki - wszystko było białe. I to białe jak należy, białe całkowicie, jak na święta, jak w "Sklepach cynamonowych". W dzień zrobiło się jaśniej, a wieczorem ciszej, piękniej i bardziej wyjątkowo. Do tego znowu spotkaliśmy się większą gromadą. Kiedy w sobotnie popołudnie dołączyła do nas Ewa wybraliśmy się wszyscy na lodowisko. Wprawdzie Ania i Waldek nie jeździli, ze względu na niestosowny strój (nie ostrzegliśmy ich wcześniej o pomyśle), ale wszyscy inni założyli łyżwy i odważnie wtargnęliśmy na lód. Potem, na lodzie, to już było różnie, ale na pewno widowiskowo :) Wymęczyliśmy się strasznie, a nagrodą było ciasto (murzynek a'la Świstak - ta dziewczyna jest prawdziwym geniuszem!) pachnące grzane wino i - dzięki świętującemu swoje zbliżające się poniedziałkowe urodziny Marcinowi - nastrojowa muzyka. Generalnie Eva Cassidy rules. Potem zrobił się wieczór i Groszki pojechali autem do Puław, a w niedzielny ranek razem z Aldonką, Dorotą i Marcinem odprowadziliśmy na dworzec kolejowy Anię Świstak. I zostały tylko wielkie płaty śniegu i mroźne, szczypiące w policzki powietrze. Naszczęście ja też mogłem jeszcze zostać na kilka godzin, aż do wieczora.

wpis skaczący trochę

Ciężko będzie nadrobić prawie miesięczne zaległości w pisaniu. I trudno, żeby ten wpis nazwać aktualnościami. Przeskoczę więc wszystko co działo się od 11go listopada, czyli weekend, który spędziliśmy z Aldonką na Bielanach i Żoliborzu, śpiąc codziennie baaardzo długo, gotując wielki garnek zupy pomidorowej, jedząc śniadania przez minimum dwie godziny i spacerując bez pośpiechu po mieście, przeskoczę przeprowadzone w następującym po tym weekendzie tygodniu trzydniowe szkolenie firmy Jakuba, przy okazji którego oprócz samego Jakuba, Ani, Damiana i Radka, widziałem się także z Świstakiem, Leszkiem, Ewelką i Zyndkiem, a poza tym odwiedziłem Brovarię (dawno chciałem tam zajrzeć), Mexicanę (która na zawsze będzie mi się kojarzyć ze spotkaniem całej paczki z Wiesią tuż przed jej wyjazdem do Londynu) i Muchos Potatos (gdzie zawsze jest pełno młodych, ładnych tańczących dziewczyn haha), przeskoczę poszkoleniową czwartkową jazdę samochodem z Świstakiem i jej odwiedziny w moim mieszkaniu, a potem piątkową jazdę do Aldonki i weekend spędzony razem z Świstakiem, Marcinem i Dorotą, a także Groszkami, którzy przyjechali z Siedlec... No dobrze, tu się jednak na moment zatrzymam i napiszę parę słów więcej.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Święto Niepodległości

Święto Niepodległości spędziłem u Aldonki. Odsypialiśmy weekendowe wojaże, więc nie dotarliśmy na Plac Litewski, gdzie tradycyjnie odbywała się parada kawalerii. Chciałbym ją zobaczyć któregoś roku, podobnie jak paradę świętomarcińską, której nigdy nie widziałem na żywo mimo wieloletniego mieszkania w samym sercu swojego województwa. Trzeba się będzie tylko zdecydować gdzie pojechać którego roku? ;) Póki co jednak podróżuję sam. Tak jak w ten niepodległościowy wtorek, który kończył długi weekend i zmuszał mnie do powrotu na trzy dni do pracy.

ślimak czy stonoga?

W poniedziałek przed wtorkowym Dniem Niepodległości zapakowaliśmy do bagażnika zapas kupionych przez mamę rogali i ruszyliśmy w drogę powrotną na wschód. Po drodze zatrzymaliśmy się na kilka minut w moim mieszkaniu, ot na tyle by się nieco przepakować, podlać rośliny na parapecie i zobaczyć, że pelargonie fatalnie znoszą pobyt w zbyt dla nich ciepłym wnętrzu. Ale generalnie mieszkanie wyglądało ok., więc uspokojeni ruszyliśmy dalej i na miejsce dotarliśmy już parę minut po siedemnastej, w sam raz aby zdążyć z Aldonką na wieczorną wizytę do Miry i Marcina, i ich dzieci. Mela powitała nas w doskonałym humorze pokazując swoje zabawki. Jedną z nich była kolorowa stonoga, którą ona uparcie nazywała ślimakiem. Mira przyznała Meli rację, więc mimo posiadania ośmiu chyba stóp, wielobarwny stwór musiał pozostać ślimakiem. Milan nie pokazywał zabawek, bo jest za mały. Trzeba mu kłaść pieluchę na siusiaka przy wieczornej pielęgnacji, bo może nasiusiać na twarz, albo koszulę, gdy się go przewija. A przy karmieniu należy mu pokazywać grzechotkę w odpowiedniej pozycji, bo inaczej ciężko trafić łyżeczką do buzi. I w ogóle jest fajny i ma fryzurę na jeża. Obserwowaliśmy z Aldonką jak rodzice przygotowują do spania oboje rodzeństwa, a potem mieliśmy jeszcze sporo czasu na pogadanie w czwórkę. Rozmowa była tym ciekawsza, że następnego dnia nie trzeba było iść do pracy, Mira przygotowała pyszne sałatki, a Marcin dobrze zmroził, to co powinno się podawać zmrożone do picia. Nie ma to jak długi weekend! :)

znowu w mieszkaniu

Do mieszkania wracałem wczoraj wieczorem, sunąc zatłoczonym pociągiem pospiesznym przez ośnieżone i wyciszone połacie wschodniej części naszego zaskoczonego zimą kraju. Dotarłem późno. Potem była praca dzisiaj od rana i dopiero teraz mam kilka minut, które chcę poświęcić na podsumowanie ostatnich podróży i spotkań. Bo przecież wiele się działo od ostatnio opisanego weekendu. Zaczynam!

niedziela, 16 listopada 2008

wieczór u Leszka i Ewelki

Po powrocie z Iwna całym gronem z Da Luigi spotkaliśmy się jeszcze po mszy świętej u Dominikanów, a niedzielnym popołudniem i wieczorem zasiedliśmy w gościnie u Leszka i Ewelki, w ich cierpliwie i pięknie urządzanym mieszkaniu, wokół stołu uginającego się od butelek wielokolorowego wina, świętomarcińskich rogali i kurczakowej zakąski Dorci i Marcina. Rogali nie mogło zabraknąć, bo święto najważniejszej ulicy miasta przypadało w tym roku we wtorek, zaledwie dwa dni po tym naszym spotkaniowym weekendzie. Cukiernie zdążyły już więc zdobyć odpowiednie certyfikaty i zająć się wypiekiem. Tegoroczne rogale smakowały mi wyśmienicie!!! Wszyscy jedliśmy, piliśmy i gadaliśmy do późna. Obejrzeliśmy też film ze ślubu i wesela Doroty i Marcina, na którym wszyscy w tym gronie spotkaliśmy się ostatnim razem. I tyle tylko napiszę, że było dużo śmiechu :) Wszyscy potrzebowaliśmy takiego spotkania!

złota jesień

Poprzedniej niedzieli, korzystając z pobytu w domu, Aldonka i ja udaliśmy się z rodzicami odwiedzić groby dziadków. Cmentarz w Iwnie położony jest na przydrożnej, zadrzewionej górce, między jeziorem po jednej, a stawami rybnymi po drugiej stronie. Babcia i dziadek spoczywają na samym szczycie wzgórza, więc idąc do nich przemierzyć trzeba cały cmentarz. Nie jest to takie znowu trudne, bo to niewielka, spokojna nekropolia. I bardzo mi znajoma, bo jestem tam z mamą i tatą każdego roku przynajmniej raz. Teraz mieszkam trochę dalej stąd, ale tym bardziej silnie podziałał na mnie urok złotych liści zalegających malowniczo na mogiłach, nagrobkach, pomnikach i położonych między nimi gruntowych alejkach. Liście złociły się w promieniach jesiennego słońca, które wyjątkowo jak na tę porę roku przygrzewało nam przez całą drogę do Iwna i z powrotem.

u Włocha

Czasami to zdaje mi się, że bardziej podróżnikiem jestem niż inżynierem. Chociaż w sumie jedno drugiemu nie przeszkadza. Tak czy inaczej nie usiedzałem długo na miejscu po powrocie z Pragi. Dwa dni później, w piątkowy wieczór, byliśmy już z Aldonką, Dorotą i Marcinem w drodze na zachód. W okolice nadwarciańskiej stolicy regionu dotarliśmy głęboką nocą, Marcin z Dorotą do Leszka i Eweliny, a ja z Aldonką do domu u rodziców. A już następnego dnia spotkaliśmy się w jeszcze szerszym gronie w przytulnej, pozytywnie nastawiającej do życia pizzerii Da Luigi, czyli po prostu u Włocha, niedaleko rynku Starego Miasta. Przyjechała Ania i Waldek z Siedlec, była oczywiście Świstak, u której nocowały Groszki i która uwielbia tę knajpkę, byli Leszek z Ewelką i Dorcia z Marcinem. Spotkanie Wildziarzy i po prostu studenckiej wiary. Jedzenie było znakomite, opowiadane dowcipy dobre i świeże, a czas płynął prędko. Marcin z Dorotą byli wcześniej na spacerze i szli ulicą Wybickiego. Widzieli w oknie nowe firany i światło. Nowi lokatorzy. Opowiedzieli nam o tym i tak jakoś dziwnie mi się zrobiło, i chyba nie tylko mi. Niby było to tylko nasze wynajęte mieszkanie, a tyle się tam wydarzyło i wiążą się z nim takie serdeczne wspomnienia... Od Włocha powędrowaliśmy jeszcze do Atmosfery, spróbować herbaty, kawy, grzanego wina, piernika i najlepszej na świecie szarlotki z lodami. A na koniec dnia kino - nasz ulubiony, położony rzut kamieniem od mieszkania na Wildzie, kameralny multimpleks na ulicy Królowej Jadwigi. Jakoś wolę ten od niby takiego samego w Starym Browarze. Obejrzeliśmy razem "Tajne przez poufne", film dość śmieszny, a miejscami nawet bardzo zabawny. Wprawił nas w dobry humor przed powiedzeniem sobie dobranoc i udaniem się w różne strony do swoich łóżek.

środa, 5 listopada 2008

praskie metro

Chciałbym napisać więcej o Pradze, z której wróciłem dopiero dziś rano, ale jestem dość zmęczony, bo korporacja, która połknęła mnie w niedzielne popołudnie wypluła dopiero dzisiaj po dwudziestej... Więc tylko krótka informacja zanim pójdę spać: Objechałem podczas swojego dwudniowego pobytu w mieście nad Wełtawą większość stacji metra! Jechałem wszystkimi możliwymi, czyli trzema, liniami i przesiadałem się na wszystkich możliwych, czyli też trzech, stajach przesiadkowych. Metro praskie jest bardziej rozbudowane od naszego jedynego polskiego i bardziej podobne w swej prostej praktycznej formie do londyńskiego. Ale my stacje mamy ładniejsze :) Co przypomina mi znowu, że miałem wspomnieć kilka słów o tych nowowybudowanych. Tylko, że teraz już naprawdę muszę się położyć spać. Więc potem. Dobranoc! :)

wagon sypialny

Już w niedzielne, zaduszkowe popołudnie wyciągnęła po mnie swoje szpony korporacja. Prosto z domu Aldonki pognałem pociągiem do Pragi. Z przesiadką na Dworcu Centralnym. Tu wsiadłem w pociąg z kuszetką i o nim kilka słów, bo takim jeszcze nigdy nie jechałem. Do wagonu wpuszcza pasażerów pan konduktor ubrany w taki śmieszny trochę mundur, coś jakby boy hotelowy. Konduktor sprawdza bilet i kieruje do właściwego przedziału. A w nim dwu lub trzypiętrowe łóżko, płaska wnęka z wiszącymi na drążku ramiączkami na płaszcz, albo kurtkę i koszulę, do tego zamykana szafka z lustrem, rogalikiem z czekoladowym nadzieniem, wodą mineralną oraz ręcznikami i mydłami. Pod stolikiem zmyślnie ukryta umywalka. Przedział jest zamykany od środka i można się spokojnie wyspać przez całą podróż, bez obaw o portfel, albo bagaż, a nad ranem zostać poczęstowanym kawą i odświeżyć się przed wyjściem na dworzec. Stukot kół usypia, więc jest to naprawdę fantastyczny sposób podróżowania. Na mniejsze odległości z pewnością dużo lepszy niż samolotem!

cmentarz na Lipowej

Święto Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny spędziłem podobnie jak w zeszłym roku z Aldoną i jej rodziną. Objechaliśmy cmentarze położone w okolicznych wsiach, których nazw trudno mi zapamiętać, więc następnym razem sobie zapiszę. Brzmiały chyba tak: Bychawa – to jedna – i Wólka Zawieprzycka – to druga. Sprawdzę i najwyżej poprawię się jeszcze. Odwiedziliśmy też Babcię, która jak to prawdziwa babcia przygotowała pyszną zupę i w ogóle cały obiad z dużą ilością mięsa. A na dodatek placek ze śliwkami, który był tak dobry, że podjadałem go już przed wyjściem na mszę na cmentarzu. Bo jestem niereformowalnym łakomczuchem, który mięsu i ciastu nie przepuści.

Najpiękniejsze chwile świątecznego weekendu przeżyliśmy jednak na starym miejskim cmentarzu przy ulicy Lipowej. Przyszliśmy tam w sobotę wieczorem, gdy cały cmentarz migotał mnóstwem rozpalonych światełek, a potem jeszcze w niedzielę, za dnia. Cmentarz ten mieści się w samym środku miasta, obok niego wybudowano nawet nie tak znowu dawno, centrum handlowe Plaza. Ale mimo to jest tam nadal zacisznie, spokojnie, dostojnie i pięknie. Wiele pomników jest bardzo starych, przedstawiają Chrystusa, albo Matkę Boską, albo aniołów. Albo figury związane mocno z życiem człowieka, którego prochy leżą w grobie - śmigło na grobie lotnika, wieża Eiffela na grobie nauczycielki francuskiego... Wszystkie figury, które widziałem i na które zwróciłem uwagę były zrobione przynajmniej ze smakiem. Najwięcej zniczy zapalonych było przy pomniku ofiar Katynia. Spacerując alejkami tego cmentarza ma się myśli zaskakująco spokojne i łagodnie pogodne. Nie czuje się przygnębienia. Tu ludzie po prostu odpoczywają, a miejsca gdzie złożone są ich szczątki skłaniają tylko do wspomnień i refleksji, ale nie do rozpaczy. To taki żyjący cmentarz. A chłód i niepokój ogarnął nas tylko przy nowowybudowanych ścianach na urny. To jednak zimny i bezosobowy pochówek, taki sterylnie bezduszny. Zmarły staje się taki nieprzyjemnie samotny, choć wciśnięty między wielu innych. Co z tego, że wielu, skoro każdy taki sam?

coś na literę "p"

W zeszły piątek, czyli następnego dnia po powrocie z Łodzi, zaraz po pracy zabrałem się z kolegą z firmy (tym samym, który pomagał mi kiedyś tachać łóżko do mieszkania na trzecie piętro) samochodem prosto w stronę Polski B. Piotrek jechał z żoną i dziećmi odwiedzić groby zmarłych ze swojej rodziny, a że pochodzi z tych samych stron co Aldonka, to było nam razem po drodze. Jechało się znacznie wygodniej niż busem, no i nieco szybciej. A że z dziećmi - było też weselej. Ekstra była zabawa w zgadywanie "czegoś w pobliżu na literę..." Na przykład na literę "p" było "paliwo" ;) Szymek i Magdusia dobrze zgadywali, ale ja też byłem niezły!!! :)

czwartek, 30 października 2008

druga młodość piętrusów

Wychodząc z wagonu na peron zobaczyłem na przeciwległym torze pociąg do Siedlec. Ale nie był to zwykły pociąg do Siedlec! Pomijając już to, że automatycznie nasunął mi na myśl Jeżulca i Waldka (którym obiecuję odwiedziny od lutego i ciągle je odwlekam, przez co wstyd mi bardzo), to był to pociąg nowoczesny! A konkretnie - chyba kolejny zmodernizowany na modłę Bydgostii, którą jeżdżę do Łodzi. Tylko, że ten pociąg do Siedlec, jeśli był modernizowany, to ze starych piętrusów. Takich, którymi jeździliśmy swego czasu na przykład na rajdy do Mosiny, albo innych miejscowości WPNu. Kiedyś stary brudny piętrus, a dzisiaj nowoczesny dwukondygnacyjny wagon. Super wyglądał!

pociągiem ku metru

Naukowcy odhaczeni. Jadę już pociągiem moim najbardziej ulubionym, wygodnym i czystym. Co mi przypomina, że miałem się rozejrzeć w tym tygodniu po metrze. Z tego wszystkiego autentycznie nie miałem na to czasu, ale być może już za parę godzin przejadę po raz pierwszy z Dworca Centralnego na ostatnią stację pierszej (i jedynej) polskiej linii metra - Młociny. Wrażenia będą na bieżąco! :)

studenckie śniadanie

Jestem już na miejscu, to znaczy na Politechnice Łódzkiej. Śniadanie znowu, czyli tak jak ostatnio, jadłem w Karczmie Akademickiej po drugiej stronie ulicy. Wtedy zamówiłem kebab i był delikatnie mówiąc taki sobie, ale postanowiłem dać knajpce drugą szanse ;) i dzisiaj zamówiłem jajecznicę. Porcja była wielka i bardzo dobra!!! :) Teraz czuć ode mnie cebulą i jestem gotowy na spotkanie z naukowcami ;)

ciągle w podróży

No i słowo się rzekło :) Pozdrawiam wszystkich z mojego ulubionego pociągu do Łodzi Fabrycznej! Mknę od samego rana, chociaż mało brakowało, a byłbym się spóźnił. Wszystko przez problemy z formalnościami przy kasie biletowej, ale to takie tam szczegóły techniczne ;) W każdym razie Spółka PKP Przewozy Regionalne wiezie mnie i innych pasażerów szybko, tanio, wygodnie i niezawodnie. A w wagonach nadal jest czysto, świeżo i działa klimatyzacja. Pewnie nie będzie mi się chciało wysiadać! Dziadek może być dumny z polskich kolei!!! :)

środa, 29 października 2008

prawie jak pielgrzymka

Od rana z Wieliczki do Krakowa. Gdzieś po drodze Łagiewniki. Potem Kalwaria Zebrzydowska i Wadowice. A dalej jeszcze Oświęcim i Częstochowa. Tyle ważnych, wartych zobaczenia miejsc, a ja zerkam na nie w biegu, pędząc ze spotkania na spotkanie, zza szyby samochodu. Dobrze, że gdzieś tam jeszcze pamiętam, że można inaczej. Przyjechałem do mieszkania dopiero co, jakąś godzinę temu. Padam teraz na łóżko. A to nie koniec maratonu...

wtorek, 28 października 2008

znowu w trasie

Nie jest tak łatwo przejechać się metrem, zwłaszcza jeśli się śpi gdzieś niedaleko Wieliczki. Zapowiada się kolejny maraton podróżniczy, nie wiem kiedy znowu złapię oddech, ale na pewno najbliższe dni spędzę w trasie :/ Dzisiaj jestem w hotelu Koral, gdzieś przy drodze. Jutro kilka spotkań w Krakowie i zobaczymy co dalej.

sobota, 25 października 2008

linia metra ukończona!

Właśnie dzisiaj oddano do użytku dla mieszkańców miasta trzy ostatnie stacje pierwszej linii metra: Stare Bielany, Wawrzyszew i Młociny. Jestem teraz na wschodzie, ale jutro wieczorem będę w mieście, a w nadchodzącym tygodniu z pewnością sprawdzę nowe możliwości komunikacyjne :) I natychmiast podzielę się wrażeniami!

czwartek, 23 października 2008

"Ci Państwo tu już nie mieszkają"

Nadszedł kres karaluchów w wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu. A także prusaków, mrówek faraona, moli i innych insektów. Dziś uderzyłem na nie z całą stanowczością. Atak odbył się rękoma pracownika białostockiej firmy dezynsekcyjnej i deratyzacyjnej, który nota bene zupełnie nie wyglądał na szczurołapa. Chociaż z drugiej strony niby jak miał wyglądać? Miał przyjść w podartym ubraniu, dziurawych butach i z piszczałką do grania? Chyba nie. W każdym razie ten, który się pojawił był młodym tubylcem, pachniał mocno dezodorantem i wyglądał na człowieka kulturalnego. Zajął się pracą profesjonalnie. Operacja, którą przeprowadził nazywa się kremowaniem. Kremowanie jest bezwonne, odbywa się punktowo w miejscach szczególnie narażonych na podstępne ataki sześcionożnych spryciarzy i podobno jest zupełnie nieskodliwe dla ludzi, dzieci (że niby dzieci to nie ludzie?) oraz zwierząt domowych. Ponadto działa odstraszająco na nieproszonych gości, a nie zabija je jak różne środki, których używałem do tej pory. To ma w sumie sens! Bo nawet zabiwszy siedem tysięcy pięćset osiemdziesiąt trzy karaluchy nie odtraszę kolejnego siedem tysięcy pięćset osiemdziesiątego czwartego, który mnie psychicznie wykończy. A tak? Mam odstraszacz i miejmy nadzieję karaluchy już u mnie nie mieszkają!!! :)

środa, 15 października 2008

zauważki z okolic metra

Wracając ze Starej Pragi pokręciłem się trochę wokół Placu Bankowego. Zajrzałem do kina Muranów - pojawiło się kilka nowych plakatów. Może w najbliższym czasie znajdę wreszcie chwilę na klimatyczny seans? W podziemnych przejściach metra natomiast siedziała sobie na rozkładanym krzesełku kobieta grająca na takim instrumencie, który kojarzy mi się z kresami, z Rosją, z Ukrainą, po prostu z Dzikimi Polami. To chyba bałajka jest, ale nie znam się na instrumentach za dobrze. Kobieta była bardzo zadbana i elegancko ubrana na czarno, a muzyka była piękna i tęskna taka. Kobietę mijałem dwa razy spacerując kręcie i zawile w drodze do bramek metra. A metro jak zwykle przyjechało niezawodnie wypełnione ludźmi po brzegi. Wsiadając zauważyłem wśród pasażerów bardzo wysokiego i szczupłego (prawie chudego) faceta w ciemnym garniturze i jasnym, cienkim płaszczu, który chyba naukowcem był jakimś, bo taki nieobecny myślami. Facet ten wysiadł na chwilę z pociągu i - mogę przysiąc - uśmiechając się błogo i z zaciekawieniem oglądając stację i podziemną kolejkę pogłaskał wagon!!! Takie to się dziwy tu w mieście czasami dzieją.

po drugiej stronie

Znowu miałem tam coś ważnego do załatwienia i postawiłem stopę na drugim brzegu rzeki. Z mieszkania na stację Ratusz Arsenał dotarłem tramwajem, a potem z Marymontu metrem. Z Placu Bankowego ruszyłem tramwajem przez Most Śląsko-Dąbrowski. Prosto na Pragę. Nie tak bardzo daleko - ot, kawałek za Bazylikę św. Floriana, na Plac Wileński. Generalnie czułem się jak Kolumb schodzący na ląd z Santa Marii :) Zupełnie nowe skrzyżowania, nowe przystanki, nowe budynki, nowi ludzie. Przejście podziemne pod ulicą Targową jakieś takie wąskie, ciasne, no i bez tego specyficznego, dworcowego zapachu. Rzeczywiście tak trochę inaczej niż na tym zachodnim brzegu. A może to tylko pierwsze wrażenie? Nie zostałem długo na Pradze. Załatwiłem co miałem do załatwienia i wróciłem. Nie ma co szaleć tak od razu ;)

wtorek, 14 października 2008

coraz ciemniej w mieście

Wczoraj i dziś byłem po pracy w mieście. Oczywiście oprócz tego, że robiłem zakupy w sklepie osiedlowym, gotowałem, jadłem obiad, zmywałem, robiłem pranie i siedziałem przed komputerem instalując to i owo. Taki żywot :) W mieście jest teraz ciemno. Prawie tak ciemno jak kiedy tu przyjechałem w styczniu, bo przecież już po równonocy jesiennej i nieuchronnie zbliża się przesilenie zimowe. Ostatnio trochę złotej jesieni było i nawet drzewa w mojej lekko obskórnej okolicy wyglądały bardzo ładnie. Ale lato już się definitywnie skończyło... Jednak ludzi w mieście jest zawsze dużo i czasem to robi dobrze tak przejść się wśród nich.

czwartek, 9 października 2008

"Once"

W ostatni weekend obejrzeliśmy z Aldoną, Dorcią i Marcinem „Once”. Kiedyś pisałem, że chciałem iść na ten film do kina. I dobrze czułem, że to mój klimat. Włączyłem sobie go teraz znowu, tylko po to, żeby posłuchać ścieżki dźwiękowej…

tułaczka

Znowu tułaczka. Tym razem dwudniowa. Do tego po poniedziałkowym i wtorkowym ostrym nadgodzinowaniu. Jeszcze ciemno było kiedy w środę wyjeżdżaliśmy do Krakowa, tam spotkanie numer jeden, przedłużone o nadplanowe dwie godziny, potem jeszcze jazda do Polkowic i tam spotkanie numer dwa. W Polkowicach byłem pierwszy raz w życiu i zrobiły na mnie dobre wrażenie. Byliśmy gdzieś w okolicach ulicy Kilińskiego i Urzędu Stanu Cywilnego. Chyba coś na kształt rynku. Maleńkie kamieniczki, niektóre z rozświetlonymi wolimi oczami. Czyste, brukowane place. Bardzo ładnie. Ale tu spotkanie krótkie, bo potem dalsza jazda na północ. Noc w domowych pieleszach. A dziś chrupiące bułki na śniadanie, tak pyszne jak tylko u nas są. Przed południem spotkanie numer trzy – w pasażu Rondo, z Kubą. Odwiedziny w jego pracowni, a tam Ania, Damian i Radek. Przeprowadzka do większego lokalu. Powrót do domu i obiad. Najlepszy, bo mamowy. I niestety szybki wyjazd powrotny. Jestem już w mieszkaniu. Zmęczony. Padnięty. Strach pomyśleć, że jutro w pracy też będzie ostro. Zaczynam trochę wcześniej niż zwykle. No a ile można jechać na adrenalinie? ;)

sobota, 4 października 2008

placek ze śliwkami

Wreszcie po tygodniu pracy. A weekend znowu na wschodzie. Bus jechał wczoraj dość długo - jak to w piątki - ale w końcu wyskoczyłem w ciemność przy skansenie i byłem na miejscu. Deszcz leje się dziś strumieniami i praktycznie bez przerwy. Jest przez to jeszcze spokojniej, ciszej i milej w ciepłych domowych wnętrzach u Aldonki. Lepiej smakuje placek ze śliwkami upieczony przez jej mamę. I cukierki. I pewnie pooglądamy dziś telewizję. I niech sobie inni biegają ;)

środa, 1 października 2008

kwadrans lektury

No i już październik. Coraz zimniej na dworze i pogoda nastraja do zostania w suchym i ciepłym mieszkaniu. A w nim na przykład do czytania. Z ostatniego pobytu w domu przywiozłem trzy książki, które cierpliwie czekały na swoją kolej. Zaczynam od "Europy - Między Wschodem a Zachodem" Normana Daviesa. W pracy zapowiada się siedzenie do późna, co zaczęło się już dzisiaj, ale chociaż kwadrans na lekturę trzeba codziennie znaleźć!

wtorek, 30 września 2008

gratulujemy

Łodzianie mają też chyba poczucie humoru. Tuż za terenem uczelni jest klub studencki Indeks. Chyba dość popularny, bo kiedy wszedłem do środka nie było w nim miejsca, żeby usiąść, a było to o godzinie 9tej rano. Nad wejściem do tegoż klubu znajdują się dwa dowcipne napisy odwołujące się do znanej reklamy piwa i doskonale widoczne z okien sąsiadujących budynków uczelni. Pierwszy napis głosi: "Politechnice gratulujemy studentów", a drugi "Studentom gratulujemy indeksu". Bystry humor i podwójna reklama. Pogratulować pomysłu! :)

budynki łódzkiej uczelni

Generalnie ta moja dzisiejsza wizyta w Łodzi była już czwartą w tym roku. W związku z tym miałem okazję trochę się jej już przyjrzeć wcześniej. I trzeba przyznać, że chociaż generalnie rzecz ujmując Łódź nie jest miastem ładnym, to ma kilka naprawdę efektownych budynków. Pomijając tu słynną Manufakturę, która rzeczywiście robi wrażenie, warto też zerknąć na budynki tamtejszej Politechniki. Zaraz przy wjeździe na ulicę Stefanowskiego (zamkniętej szlabanami wewnętrznej ulicy uczelni) od strony ulicy Żwirki znajduje się ciekawy budynek przebudowany chyba z jednego z wielu w Łodzi starych budynków przemysłowych. Czerwona cegła miesza się tu w elegancki sposób ze szkłem i stalą. Również w środku, gdzie zaraz przy głównym wejściu widziałem niewielką salę wykładową z interesującym układem siedzeń skierowanych jakby ku narożnikowi, a nie jednej ze ścian. Szklana była cała ściana oddzielająca salę od holu przy wejściu. Domyślam się, że podobnie wygląda reszta wnętrz. Prawdziwie industrialny styl uczelni technicznej. Dobra architektura.

ED74

Utwierdzam się w swojej fascynacji publicznymi środkami transportu. Dzisiaj na przykład musiałem wyjechać służbowo do Łodzi, do której dojazd samochodem jest dość uciążliwy, bo od wschodu nie prowadzi tam autostrada i trzeba się przedzierać przez zatłoczone polskie drogi. Bez zastanawiania się więc wybrałem jako środek transportu kolej, wiedząc, że będę w Łodzi szybciej, taniej, wygodniej i niezawodniej. I okazało się, że nawet dużo wygodniej niż myślałem! Otóż ku memu zaskoczeniu i rosnącej z sekundy na sekundę ciekawości na peron Dworca Centralnego podjechał nowocześnie wyglądający pociąg z serii ED74 wyprodukowanej niedawno w Bydgoszczy, specjalnie dla PKP Przewozy Regionalne. Ludzie! Jazda tą maszyną to prawdziwa przyjemność! Cały pociąg jest bardzo czysty i nie wydziela absolutnie żadnego zapachu. Nie ma też przedziałów, tylko siedzi się w nim w wygodnych fotelach, podobnie jak w samolocie. Okna na całej długości wagonów są wielkie - można całą drogę oglądać okolicę nie ruszając się z miejsca. Części wagonu określone jako 1 i 2 klasa oddzielone są bardzo estetycznymi przezroczystymi szklanymi drzwiami. Pasażerowie podróżujący 1 klasą mają trochę więcej miejsca na nogi i szersze przejście środkiem, ponieważ po jednej ze stron jest tylko jeden rząd foteli (w 2 klasie po każdej stronie są dwa rzędy). Całości dopełnia działająca i ciągle włączona klimatyzacja oraz dobre wygłuszenie wnętrza, dzięki czemu doskonale słychać głos witający pasażerów i zapowiadający kolejne etapy podróży. Do tego wszystkiego bilety kosztują tyle samo co wcześniej, kiedy jechałem tą trasą "zwykłym" pospiesznym pociągiem. Tak więc mam nadzieję, że po prostu taka podróż staje się standardem, a nie kosztownym luksusem dla właścicieli zasobniejszych portfeli. I bardzo się z tego powodu cieszę!!!

poniedziałek, 29 września 2008

Gniezno

Wczoraj byliśmy z Aldonką w Gnieźnie. Przyjechaliśmy do Muzeum Początków Państwa Polskiego specjalnie na wystawę czasową poświęconą terakotowej armii pierwszego cesarza Chin. Dynastia Qin przez niego zapoczątkowana trwała tylko 14 lat, ale za jej panowania cesarz dokonał pierwszego w historii zjednoczenia chińskich królestw. Stworzył też armię złożoną z różnych formacji, w skład których wchodzili ludzie z różnych prowincji. Tysiące rzeźb przedstawiających żołnierzy cesarza pochowano wraz z nim na terenie olbrzymiego grobowca. Każdy z żołnierzy jest inny, ma inne rysy twarzy i unikatowy wygląd. A ciągnący się wokół grobowca mur miał około 10 kilometrów długości, więc była to naprawdę wielka budowla. Terakotowa armia została zniszczona w późniejszych czasach, ale i tak odkryte pozostałości są uznawane na największe odkrycie archeologiczne XX wieku. Do Gniezna przywieziono kilkanaście, może dwadzieścia parę terakotowych rzeźb, ale w Chinach można ich obejrzeć ponad osiem tysięcy! Warto było się wybrać na wystawę. Podobno podróżuje ona po Polsce, więc może zawita jeszcze w kilka innych miejsc.

Będąc w muzeum obejrzeliśmy też stałą ekspozycję o historii Wielkopolski. Wystawa jest profesjonalnie przygotowana, a samo oglądanie gablot przeplata się z prezentacją multimedialną. Nie jest nudno i warto zobaczyć!

Po wyjściu z muzeum spotkaliśmy się z wracającymi do domu z Koła Eweliną i Leszkiem. Korzystając z ładnej pogody zrobiliśmy sobie spacer po gnieźnieńskim rynku i wokół katerdy. Do katedry zajrzeliśmy oczywiście także do środka. Dawno tam już nie byłem więc oglądałem wszystko z zaciekawieniem. Zwłaszcza srebrna trumna z relikwiami św. Wojciecha zrobiłą na mnie duże wrażenie. Przyjemnie jest wiedzieć, że pochodzi się z tak ważnego dla naszego kraju regionu! A przyjemności pobytu w piastowskim grodzie dopełniła wizyta w miejscowej kawiarence :)

czwartek, 25 września 2008

ekrany w metrze

Półtora tygodnia temu, w weekend, nocował u mnie Sławek. Przybył tu na turniej karciany odbywający się gdzieś na południu miasta, w hotelu Gromada niedaleko lotniska. Dobrze było zostawić mieszkanie pod jego opieką podczas mojej nieobecności. Miło też było z nim pogawędzić w niedzielny wieczór po moim powrocie. I tak sobie ostatnio przypomniałem, że pytał mnie wtedy o ekrany w wagonach metra, bo słyszał, że takie się pojawiły. Wtedy zaprzeczyłem, bo ja z kolei myślałem, że chodzi o te wielkie powieszone na ścianach poszczególnych stacji. A tu okazuje się, że nie miałem racji! Otóż są ekrany w wagonach metra. Wyświetlane są na nich krótkie wiadomości z prasy i cały projekt jest w fazie testu. Zauważyłem je dopiero ostatnio, bo zostały powieszone nie we wszystkich wagonach. Czyli okazałem się metro-ignorantem. Sławek przybył z daleka, a wiedział lepiej! Pozostaje mi tylko sprostować.

środa, 24 września 2008

nareszcie znowu goście!

A od poniedziałku kojący powiew rodzinnych stron :) Przy okazji szkolenia zawodowego trafił do mnie Jacek! Nie byłbym sobą, gdybym go mimo deszczu nie przeciągnął stałą trasą turystyczną spod Złotych Tarasów ulicą Chmielną, Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem na Plac Zamkowy i Rynek Starego Miasta, pod Pomnik Małego Żołnierza, ulicą Freta na Rynek Nowego Miasta (które nota bene obchodzi swoje 600-lecie), punkt widokowy na końcu ulicy Kościelnej, a potem ulicą Długą do pomnika Powstańców. Jacek twardy był, szedł szybko i dziarskim krokiem mimo siąpiącego deszczu i obładowania torbą z komputerem. I dużo opowiadał, a najbardziej o swojej małej córeczce Zuzi, która rośnie i rośnie! :)

Późnym wieczorem dotarł też do nas Patryk - prosto z Londynu w drodze na konferencję w Krakowie. Obaj - Jacek i Patryk - zatrzymali się u mnie na noc. Patryk pokazał nam m.in. film nagrany ponad 11 lat temu podczas naszej wyprawy na skautowe jamboree do Stanów Zjednoczonych. Ale śmiesznie wyglądaliśmy! :) A Jacek przypomniał jak Rafał wysłał nas podczas tamtejszego pobytu tutaj (przed odlotem do USA) z misją przeprowadzenia ankiety wśród tutejszych mieszkańców na temat naszego miasta. Padały tam na przykład pytania o zwierzęta trykające się na naszej ratuszowej wieży i inne podobne. Ale wtedy mieliśmy zajęcia! ;)

Patryk odjechał do Krakowa wczoraj rano, a z Jackiem mieliśmy jeszcze okazję wypić piwo wczoraj wieczorem. Teraz jest już pewnie w domu. I znowu w mieszkaniu jest cicho. Karaluchom się trochę nudzi...

oswojony

Przez pięć dni - od zeszłej środy do prawie samego końca niedzieli - spędzaliśmy czas z pracownikami firmy, którzy zjechali się z Szwecji, Danii, Czech, Węgier i Rumunii. Oprócz obowiązków zawodowych organizowaliśmy im czas wolny. Była okazja do zobaczenia kolejnych ciekawych miejsc w mieście. Oprócz stałych punktów programu, czyli zwiedzania starówki, trafiliśmy do knajp i lokali. Jednego dnia oglądaliśmy mecz w Championsie na parterze hotelu Mariott - podali m.in. talerze z górami gorących i pikantnych skrzydełek z kurczaka, bardzo dobrych. Innego dnia jedliśmy w Bazyliszku na Rynku Starego Miasta, całkiem smacznie i przyzwoicie, i pracuje tam bardzo ładna kelnerka ;) A potem, to już McDonald's i Sphinx, więc nic specjalnego, ale za to na każdą kieszeń. Poza jedzeniem trochę imprezowaliśmy - m.in. w klubie Enklawa (akurat był dzień tańczenia salsy). Graliśmy też w bilard i kręgle w centrum sportowym Galerii Mokotów. To chyba tam grałem w kręgle na początku mojego pobytu w mieście. Przy okazji odniosłem wrażenie, że wszystko dookoła jest mi coraz bardziej znajome i trafiam w miejsca, które wcześniej wydawały mi się kompletnie obce. Dziwnie się z tym czuję.

jesień

Pogoda zmieniła się bardzo szybko. Praktycznie już na dwa tygodnie przed kalendarzową jesienią. O szyby i parapety bębnią krople deszczu, wieje i jest zimno. Szaro się zrobiło. Dzisiaj wracając z pracy samochodem czułem się trochę jakbym jechał na cmentarze z okazji święta Wszystkich Świętych - na dworze był bezduszny chłód, a chmury wisiały nieprzyjazne, groźne i ciemne.

środa, 10 września 2008

Sidi Bou Said

Ostatnim punktem wycieczki do stolicy Tunezji było miasteczko Sidi Bou Said, z którego tarasów roztacza się piękny widok na morze. Miasteczko dba o swój wizerunek zezwalając na budowanie domów wyłącznie w tradycyjnych kolorach, tzn. o lśniąco białych ścianach oraz niebieskich bramach, drzwiach i oknach. Wszystko tworzy zgrabną, estetyczną całość pnąc się wokół krętych uliczek ponad spokojną Zatoką Tunisu. Zajrzeliśmy tu do słynnej miejscowej kawiarni, w której siedzi się na dywanach przy niziutkich stolikach i popija tradycyjną herbatę miętową z orzeszkami. Wakacyjna sielanka.

termy Antoniusza

Z Tunisu pojechaliśmy do Kartaginy i znajdujących się nad samym brzegiem morza term cesarza rzymskiego Antoniusza. Do dziś dnia pozostały z nich tylko spalone słońcem ruiny w kolorze piasku, ale kiedyś było to wyjątkowe miejsce. Cały kompleks składał się z dwóch kondygnacji. W niższej znajdowały się biblioteki i coś na kształt dzisiejszych kawiarni, klubów dyskusyjnych i sal konferencyjnych. Czyli coś dla ducha. Można było poczytać poezję i porozmawiać o ważnych dla Imperium - i nie tylko - sprawach. Polityka, filozofia, wielogodzinne ważkie dysputy... A piętro wyżej szatnie, sale gimnastyczne, łaźnie o różnych temperaturach pary, baseny z zimną wodą i wszystko co potrzebne dla zachowania w dobrej formie ciała. Taki starożytny klub odnowy biologicznej w bardzo ekskluzywnym wydaniu. Całość musiała być zachwycająca! I trochę szkoda, że dostępna tylko dla obywateli Rzymu, którzy nie musieli pracować, bo budowali swój dobrobyt na niewolniczej pracy podbitych ludów. Mimo olśniewającej wspaniałości antycznej architektury - lekki niesmak. Szkoda.

Tunis

Stolica Tunezji. Trafiliśmy tam z polską wycieczką. Przewodnikiem był mówiący świetnie po polsku Tunezyjczyk, który podczas podróży autokarem opowiedział nam bardzo wiele o swojej ojczyźnie. A zwiedziliśmy m.in. muzeum archeologiczne w dawnym pałacu królewskim, w którym zgromadzono szereg efektownych wykopalisk wiele mówiących o dawnych czasach w tym regionie. Widzieliśmy najstarszy w mieście meczet oraz przecisnęliśmy się przez zatłoczone, pełne natrętnych handlarzy uliczki mediny, czyli arabskiego starego miasta. Na straganach i w małych, ciasnych sklepikach dużo kolorowych rzeczy, ale wszystkie raczej tandetne - trudno znaleźć jakąś ładną pamiątkę. No i o wszystko trzeba się targować! Podobno nie można zapłacić więcej niż jedną piątą ceny wymienionej na początku handlowania, a doprowadzenie transakcji do końca trwa naprawdę długo. Sprawdziliśmy :) Mieszkańcy Tunezji posługują się językiem arabskim i francuskim, ale targują się równie dobrze po niemiecku, angielsku, rosyjsku i... Polsku. Jeden przekonywał nas nawet, że u niego "taniej niż w Biedronce!" ;) Ta konieczność targowania się o wszystko jest trochę denerwująca, ale niewątpliwie ma swój urok i u nas jest na tę skalę niespotykana.

W Tunisie zajrzeliśmy też do zeuropeizowanej części miasta z wyższymi kamienicami w zupełnie innym niż w medinie stylu.

wypoczynek

A jego tłem uroczy stary hotel w Hammamet otoczony wiecznie zielonym, bujnym, palmowym ogrodem, przez który biegnie wyłożona kamiennymi płytami alejka kończąca się bezpośrednio na szerokiej, rozgrzanej afrykańskim słońcem, piaszczystej plaży rozciągniętej na długości wielu kilmetrów tuż nad bezkresnym, ciepłym, wściekle niebieskim Morzem Śródziemnym. Ciągle ładna pogoda. Ciągle słońce. Ciągle ciepło. I brak telefonu z roamingiem. Wakacje w Tunezji! :) Wspaniały tydzień! Powrót - jutro miną od niego już dwa tygodnie - był ciężki... ;)

piątek, 15 sierpnia 2008

U eR eL O Pe! :)

Urlop! Długo wyczekiwany, wytęskniony i przede wszystkim... Długi! Start dziś, a znowu w pracy wyląduję dopiero 8 września :) Ech, trzeba umieć leniuchować! Uczyłem się od Nuty - mistrzyni w długodystansowym nic-nie-robieniu. Czas wykorzystać naukę w praktyce!!! :)

wtorek, 12 sierpnia 2008

nieco już zatarta pamieć o Słowacji

Notatki na blogu trzeba jednak robić na bieżąco, w przeciwnym razie wrażenia się zacierają i mało z nich pozostaje. Na początku lipca byłem na przykład w Słowacji (gdzie to człowieka z pracy nie wyślą), tuż za naszą granicą - w miejscowości Batizovce niedaleko Popradu. Miałem okazję podziwiać dostojne Tatry od ich południowej strony, ale przede wszystkim skosztować wspaniałej słowackiej kuchni. Smakowało mi WSZYSTKO! Nawet zwykłe pierogi z serem były tak przyrządzone, ugotowane i podane, że cudownie łechtały zarówno oczy jak i podniebienie. A te soczyste, świetnie przyprawione mięsa! I lokalne piwo! Koledzy z Pragi zadbali również o kieliszek hruszkovicy - piekielnie mocnej! A właściwie to kilka kieliszków, ale kolejnych po tym pierwszym musiałem odmówić, bo byłem wtedy tak wykończony pracą w ciągu dwóch poprzednich tygodni, że kropla alkoholu za dużo mogłaby mnie rozłożyć na dobre... W Słowacji było bardzo ciepło i słonecznie, mieszkaliśmy w jasnym, przestronnym zajeździe z miłą obsługą i prawie domową atmosferą - czułem się niemal jak na urlopie, a nie w pracy. Szkoda, że nie zanotowałem sobie wrazeń od razu, bo teraz trochę wyblakły...

Ale na pewno nie zapomnę, że całą drogę powrotną do mieszkania spędziłem samodzielnie za kierownicą. To moja pierwsza międzynarodowa trasa samochodowa i chyba najdłuższa jaką pokonałem jako kierowca! :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

internet

Od czwartku testuję internet bezprzewodowy. I działa! :) Do końca tygodnia powinienem mieć już swój własny i wtedy postaram się częściej odzywać.

piątek, 25 lipca 2008

Ochota

Mówi się, że to miasto jest jak kobieta: Z jednej strony Wola, a z drugiej Ochota ;) Podczas załatwiania różnych spraw trafiłem na Ochotę. Dojechałem tam wygodnie klimatyzowanym tramwajem (linia nr 9 jeździ na Okęcie) prosto spod Dworca Centralnego. Jednym z przystanków po drodze były Hale Banacha, o których słyszałem nie tak dawno temu od taty. A Ochota jak to Ochota - ja widziałem tylko wielkie blokowisko. Pewnie trzeba ją częściej odwiedzać, żeby znaleźć ciekawsze miejsca.

PS. Mówi się też, że to miasto jest jak mężczyzna: Z jednej strony Włochy, a z drugiej Brudno ;)

sobota, 14 czerwca 2008

Politechnika i okolice

A skoro już o metrze piszę, to pora wyznać, że zapuściłem się już nim nieco dalej na południe. Zaraz za stacją Centrum jest stacja Politechnika. Po wyjściu z podziemi na powierzchnię (tuż przy budynkach uczelni) można szybko dotrzeć na Plac Konstytucji, a po krótkim spacerze zobaczyć uwieczniony w tytule znanego polskiego filmu Plac Zbawiciela. Ulice w okolicy Placu Zbawiciela, przypominają mi trochę Dębiec - zwłaszcza w tych miejscach, gdzie jezdnie przechodzą przez tunele w kamienicach. Te przejazdy dla samochodów są bardzo podobne do tego niedaleko Zyndków, który trzeba przejechać, żeby zaparkować pod blokiem od strony wejścia do klatki schodowej. I w ogóle Plac Zbawiciela i jego otoczenie są bardzo urokliwe i coś w sobie mają. Jest zielono i spokojnie. Ma się wrażenie, że to jakaś mała mieścina i wszyscy się tu znają. Taka wioska w środku miasta jak mówił Hugh Grant o targowisku na Portobello Road w "Notting Hill".

Aldonka trafnie niedawno zauważyła, że to miasto ma bardzo wiele twarzy.

Słodowiec

To dziwne, że jeszcze o tym nie wspominałem, ale już to nadrabiam: Od jakiegoś czasu metrem można dojechać jeszcze dalej na północ niż do stacji Marymont. Otwarto nową stację: Słodowiec. Wyłożona jest takimi czarno-białymi kafelkami. Pociąg wjeżdża na nią środkiem, a perony są po bokach - zupełnie jak na stacji Centrum. Wszystkie inne stacje, które do tej pory odwiedziłem są zbudowane tak, że oba perony dla jadących w jedną i w drugą stonę są zlokalizowane razem i położone na środku między otaczającymi je z obu stron torami kolejowymi. Więc Słodowiec jest wyjątkowy! :) Ponadto metro jedzie tu już nie pod starymi dzielnicami, tylko pod osiedlami Żoliborza. Jeszcze trzy stacje pozostały do wybudowania, abym mógł wsiadać w metro niedaleko mieszkania!

środa, 4 czerwca 2008

filmy

Nie tak bardzo dawno temu była w Trójce audycja poświęcona starym kinom. Takim co to albo już popadły w ruinę, albo prawie. Takim w małych miasteczkach, w których filmy wyświetlano dwa albo trzy miesiące po tym jak zeszły z plakatów w dużych miastach. Takim z klimatem. Przypomniało mi się kino Wilda, w którego sali jest teraz podobno Biedronka – znaczy się ten dyskont spożywczy. I pięknie odnowione wnętrze kina Apollo, w którym oglądaliśmy z Wildziarzami „Wielką ciszę”. I Amarant na Jeżycach, z tymi wielkimi drzwiami. I kino Malta na Śródce, do którego pognaliśmy kiedyś z Jędrzejem i Maćkiem na startujący o północy seans „Symetrii”… I kino Bajka niedaleko UMCSu. I kino Kosmos z czerwonym dywanem na schodach. A potem przypomniałem sobie, że tu też widziałem interesujące kina – chociażby kino Muranów przy Placu Bankowym, czy kino Wisła na Placu Wilsona (oczywiście czyt. Łilsona) i że obiecałem sobie któreś odwiedzić. Natchniony radiową audycją natychmiast wsiadłem w tramwaj, potem w metro i prędko dotarłem bliżej centrum…

W kinie Muranów dużo ludzi. To takie kino z tradycją chyba. Ktoś tam nawet po angielsku gadał, znaczy się widownia światowa :) Repertuar też interesujący (np. film „Once” mnie zainteresował), ale niestety spóźniłem się na wieczorne seanse. To nie multipleks i nie grają tu non stop ;)

W kinie Wisła miałem więcej szczęścia i trafiłem w sam raz na „Into the Wild”, w reżyserii Seana Peana, który chciałem obejrzeć już dawno. Film zrobił na mnie wielkie wrażenie, bo był trochę o tym co czasami mam wielką ochotę zrobić, ale pewnie nigdy nie zrobię… Dobre kino!

Innym dobrym filmem, który udało mi się ostatnio obejrzeć i który potrafi poruszyć jest „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego. „Rezerwat” jest o Pradze, tej na prawym brzegu Wisły, tej za mostami, którymi ciężko się przedostać tu na zachodnią stronę do pracy ;) Film pełen barwnych PRAWDZIWYCH postaci. Z PRAWDZIWYMI sytuacjami, bez jakichś nowoczesnych fikcji i ułudy. Prości ludzie mówiący prostym językiem, wulgarnym czasami, ale przez to zwykłym, takim jak się słyszy na ulicy i to nie tylko na Pradze, ale i u mnie pod blokiem. Albo w zakamarkach Wildy, czy w zaułkach zrujnowanych kamienic kilkanaście metrów od pełnej przechodniów i turystów ulicy Grodzkiej. Taki bardzo żywy obraz. Po prostu ciekawy film!

Oba filmy gorąco polecam!

wtorek, 3 czerwca 2008

spotkania

Niby żyję tu sam na tym tłocznym bezludziu, ale czasem szczęśliwie są radosne chwile spotkań :)

Zaraz po powrocie ze Szwecji (o której można by jeszcze wiele pisać, ale może innym razem) spędziliśmy z Aldoną fantastyczny weekend razem z Agatą i Staszkiem oraz Ewelką i Leszkiem. Weekend był prawdziwie turystyczny! W ciągu połowy soboty i prawie całej niedzieli obejrzeliśmy nowoczesne city i zajrzeliśmy we wszystkie najważniejsze zakamarki Starego Miasta. Odszukaliśmy między innymi Pomnik Małego Powstańca stojący przy murach miejskich nieopodal Barbakanu. Za figurą chłopca w za dużym hełmie rosły biało-czerwone kwiaty i w ogóle pomnik był poruszający nie mniej niż pomnik Powstańców, o którym pisałem już wcześniej, a który zresztą także w czasie naszego wspólnego spaceru przez miasto widzieliśmy. Na Placu Zamkowym zaskoczył nas nieprzeliczony tłum ludzi i stojące w wielkich kręgach figury kolorowych miśków – stały tam prawdopodobnie przy okazji uroczystości związanych z rocznicą przyjęcia naszego kraju do Unii Europejskiej. Miśki miały na sobie barwy narodowe chyba wszystkich krajów na świecie i podobno miały zawędrować jeszcze do innych miast w Polsce… Oprócz zwiedzania zabytków miasta skosztowaliśmy pysznych pączków z Chmielnej i uraczyliśmy się pierogami z pieca w Pierrogerii przy ul. Krzywe Koło 30 (jednej z tych opisanych w kwietniowo-majowym Travelerze). I wszyscy przyznaliśmy, że pycha :) Czyli kulinarnie było! No i trochę hazardowo, bo sobotni wieczór spędziliśmy na grze w fasolki. W fasolki gra się specjalnymi kartami, a zasady gry są o wiele bardziej skomplikowane niż kubb. Radzę zadzwonić do Ewelki i dowiedzieć się więcej! Szkoda tylko, że Agata miała w czasie obu dni pobytu sporo zajęć kursowych i nie mogła brać udziału w całym naszym dziennym zwiedzaniu. Ale myślę, że także i ją spotkało wiele atrakcji w ten słoneczny weekend! :) No i fantastycznie się spało w sześć osób w jedynym (i jedynym, hehe) pokoju bielańskiego apartamentu!!! ;)

Dwa weekendy temu natomiast było kolejne niesamowite spotkanie. Najpierw w piątkowy późny wieczór w McDonalds’ie w Zakręcie z Anią, Dorotą i Marcinem, czyli kompletem Wildziarzy, z którymi śniadania jadłem przecież całkiem jeszcze nie tak dawno, obiady i kolacje przy jednym stole, piliśmy razem kakao i wino, i coś mocniejszego czasami. I na filmy chodziliśmy, i do Dominikanów, i na zakupy do marketów świstaczą furą mknęliśmy, a czasami zdarzało się i po codzienne zakupy na Rynek Wildecki. I gadaliśmy wieczorami o pracy i takich tam sprawach… Z Zakrętu Ania pojechała do Siedlec, a my pozostałą trójką prosto na wschód :) Ale na tym nie koniec spotkań! W sobotnie popołudnie przy Bramie Grodzkiej kończącej Krakowskie Przedmieście wyściskaliśmy z Aldonką przybyłych z Siedlec Świstaka, Jeżulca i Waldka. Prawie jak w Sylwestra :) Było ciastko i herbata w Złotym Ośle, spacer po Starym Mieście, wizyta w Katedrze, rzut oka na ciągle remontowany zamek, zagiętą w łuk elewację kamienic na Placu Zamkowym. I pogaduchy o panierowaniu kotletów a’la Jeżulec, które gromadzę głęboko w sercu :) A potem odjechali do Siedlec… Ale już w niedzielę znowu kompletem Wildziarzy zgromadziliśmy się przy gościnnym stole McDonalds’a w Zakręcie, skąd Świstak, Dorota, Marcin odjechali przez miasto w stronę Łodzi i dalej autostradą do przytulnych kątów na Wybickiego, a ja jeszcze szybciej dotarłem do moich wytęsknionych karaluchów ;)

Nasza Polska nie jest wcale taka duża i przypuszczam, że świat jest za mały, żeby się nie można było spotkać.

poniedziałek, 26 maja 2008

nad morzem

Zdarzyło nam się też jeść kolację w małej restauracji kilka kroków od morza. Budynek, w którym jedliśmy miał typową dla okolicy architekturę, wielkie przeszklenia na ścianach i surowe wnętrza. Zanim otworzono tu restaurację, w budynku można było kupić liny, karabińczyki, kapoki i w ogóle cały osprzęt żeglarski. Sklep przeniesiono kawałek dalej, a w grudniu zeszłego roku w budynku otworzono knajpkę. I natychmiast znalazła ona uznanie wśród okolicznych mieszkańców i przyjezdnych. Można dobrze (jak na szwedzkie standardy…) zjeść, popatrzeć na przycumowane do pomostów jachty i nawdychać się jodu. Podobno wiele osób z głębi Szwecji ma tu w okolicy małe letnie domki i spędza nad morzem ciepłe miesiące. A ci którzy mają tu na miejscu swoje domy zwykle nie mają już letnich domów, tylko te tutaj. I tak sobie żyją ci Szwedzi :)

Biblia w szufladzie

No i przyszedł czas, żeby napisać jeszcze kilka słów o wrażeniach ze Szwecji. Ciekawe było na przykład to, że w szufladzie biurka w pokoju hotelowym w Angelholm znalazłem Pismo Święte. To był Nowy Testament. Wydanie było ciekawe, bo na kilku pierwszych stronach wydrukowano w chyba wszystkich ze znanych języków – także w polskim – jedno zdanie, to mówiące, że Pan posłał swojego Syna, aby każdy kto w niego wierzy nie umarł, ale miał życie wieczne. I tak sobie pomyślałem, że w Polsce taki hotel spotkałby się z wieloma atakami z zewnątrz i zarzutami, że jest tendencyjny, nietolerancyjny, zaściankowy i ciemnogrodzki. A w Szwecji, która nam czasami kojarzy się z materialnym rajem ale duchową pustynią, Pismo Święte w każdym pokoju hotelowym jest zupełnie normalne. Ot, ciekawostka.

środa, 14 maja 2008

Szwedzi nie lubią Francuzów

Szwedzi – przynajmniej Ci przeze mnie poznani – nie lubią Francuzów. Najbardziej za to, że nie posługują się językiem angielskim. Na przykład zagada się do nich we Francji po angielsku, a Ci wszystko rozumieją, ale odpowiadają po francusku. Szwedów doprowadza to do szewskiej pasji. Marzą o tym, żeby Francuzowi, który przyjedzie do Szwecji i zagada po angielsku odpowiedzieć po szwedzku :) Aż strach było mówić głośno, że Polacy raczej lubią Francuzów. Takie międzynarodowe niuanse ;) A na resztę opowieści jeszcze przyjdzie czas…

kubb

W piątkowe popołudnie miałem okazję zagrać w tradycyjną szwedzką grę: Kubb. Z początku wydała mi się mało interesująca, bo polega z grubsza rzecz biorąc na rzucaniu kawałkami drewna w inne kawałki drewna, czyli żadnych rewelacji. Ale przysięgam, że wciąga i budzi niesamowite emocje! A gra się tak: Są dwie drużyny. Każda ustawia pięć swoich drewnianych klocków – nazwę je pionkami – w jednej linii. Linie pionków każdej z drużyn ustawia się w odległości kilkunastu metrów od siebie. Na środku, między liniami pionków stawia się największego z nich – króla. Potem się rzuca drewnianymi klockami podobnymi z wyglądu do kręgli w pionki przeciwnej drużyny. Kręgli jest sześć. Najpierw rzuca jedna drużyna, a potem druga. Gra polega na strąceniu wszystkich pionków przeciwnika, a potem króla. Króla trzeba jednak zbić w tej samej rundzie, w której zbije się ostatniego pionka. I to właśnie budzi największe emocje!!! Bo przecież można zbić piątego pionka ostatnim kręglem i wtedy nie ma już czym rzucić w króla, i się przegrywa! Albo można zbić pionki pięcioma kręglami, a szóstym chybić króla. I się przegrywa! Przegrywa się również, gdy niechcący zbije się króla zanim zbije się wszystkie pionki. Ale to właśnie zbijanie króla ostatnim kręglem jest najbardziej emocjonujące! Naprawdę!!! :) Może to trochę dziwacznie wygląda za pierwszym razem, ale teraz chętnie bym sobie zagrał. Idealna zabawa na grilla w ogródku.

nocni goście za oknem

Przez dwie noce spałem w pokoju hotelowym z dwoma dużymi oknami bez firan skierowanymi prosto na ulicę. Tuż pod oknami był niezbyt szeroki dach niższej kondygnacji kryty blachą – taką chyba na rąbek stojący. Okno w nocy miałem uchylone, a drugiej nocy obudziły mnie kroki na dachu. Noc była ciepła i ktoś sobie spacerował za szybą. Pewnie wyszli na papierosa, bo w Szwecji nie wolno palić w pomieszczeniach budynków publicznych. Były to przynajmniej dwie osoby, bo słyszałem jak rozmawiały ze sobą. Byłem tak zmęczony, że przewróciłem się tylko na drugi bok i spałem dalej. W tym kraju naprawdę można czuć się bezpiecznie.

lato w Angelholm

Z małym poślizgiem spieszę z garścią opowieści ze Szwecji. W Angelholm zawitało lato. Miasteczko rozkwieciło się w parkach, na skwerach i nad rzeką. Najładniejszy kwietniki widziałem niedaleko placu wyglądającego na rynek. Oprócz kwiatów była tam mała sadzawka, ławki i spokojnie spacerował sobie kaczor z kaczką. Kawałek dalej stał kościół – zapewne protestancki – z prostymi białymi ścianami. Na krótko przystrzyżonym trawniku wokół kościoła cmentarz z prostymi kamiennymi płytami. Niesamowita skromność formy wszystkiego dookoła. Podobało mi się.

środa, 7 maja 2008

skandynawska idylla

Nad samym morzem znajdują się małe rybackie wioski. Czyste, schludne, ciche, spokojne i łagodne jak miejscowy klimat. Ulice wąskie, trochę kręte, puste. Domy małe i uderzająco proste - najczęściej dwukondygnacyjne z prostym dwuspadowym dachem. Elewacja z cegły, albo drewna, czasem tylko otynkowana. Ściany zwrócone ku morzu zwykle mocno - niemal całkowicie - przeszklone, nawet w tych starszych budynkach. Jest to tym bardziej zaskakujące, że to przecież dość odważna architektura i u nas mało popularna, a tu owszem, i to od dawna. Domy są maleńkie, ale podobno wyjątkowo drogie, zapewne ze względu na atrakcyjną lokalizację. Na plażach łodzie i kutry rybackie. Trochę jak w "Kronikach portowych", tylko dużo cieplej. Ciekawie pachnie, tak morzem. I wreszcie Szwedzi na brzegu. Jakaś para na trawniku - fotografują kwiaty. Inni jedzą, piją, rozmawiają, odpoczywają. Po 16tej mało kto jeszcze tu pracuje. Jest cicho i jakby leniwie. W pobliżu wiosek rybackich zielone, łagodne wzgórza, na które prowadzą wąskie drogi, wzdłuż których pasą się owce. Idylla. Jak przyjemnie jest tak żyć! Czytałem rano, że mieszkający niedaleko Duńczycy, czyli bądź co bądź też skandynawowie, są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Przynajmniej za takich się uważają. Czyli takimi się czują, więc w sumie właśnie takimi są :) I wcale im się nie dziwię. Żyją dostatnio, choć bez wystawności i ostentacyjnego luksusu, za to w funkcjonalnych, estetycznych przestrzeniach. Architektura jest wręcz surowa, ale dzięki temu podkreślająca prawdziwość i szczerość mieszkańców, którzy dodatkowo nie obwarowują się płotami, murami, zasiekami, tylko mają duże okna bez zbędnych zasłon i firan. Są otwarci, szeroko uśmiechnięci i z poczuciem humoru. Pełni luzu i dystansu do siebie. Przyjaźni.

Ale i tak nie chciałbym tu zamieszkać na stałe. A to dlatego, że jak na mój gust jedzą tu stanowczo za dużo ryb :) przyrządzanych na specyficzne lokalne sposoby. Sami Szwedzi są chyba tego świadomi, bo dzisiaj w pracy zamówili specjalnie dla nas osobne menu, wiedząc, że w innych częściach kontynentu ludzie jedzą zupełnie inne potrawy i mogą nie przepadać za lokalnymi specjałami. W ten sposób cudem uniknęliśmy kosztowania typowej lokalnej potrawy - jakiejś bardzo przesolonej, bardzo mocno przysmażonej ryby. I dobrze! ;)

ziemniaki na wagę złota

Tym razem Szwedzi zorganizowali nocleg w Angelholm. Niedaleko tenisowego miasteczka Bastad, no w każdym razie ten sam region. A region ten słynie między innymi z najlepszych w kraju... Ziemniaków. Na polach rozciągnięte są wielkie połacie folii, pod którymi rosną w cieple smakowite bulwy. Podobno w pierwszym tygodniu wiosennych zbiorów kilogram młodych ziemniaków kosztuje tu 500 koron, czyli jakieś 200 złotych! Potem co tydzień ziemniaki tanieją o połowę, a na święto przesilenia letniego kosztują już ok. 1 korony. To aż nie do wiary!

wtorek, 6 maja 2008

spot drogi

Od poniedziałku znowu praca. Dziś większość dnia w samochodzie, z czego trochę się cieszę, bo oczy już mi łzawią od całodniowego wpatrywania się w monitor. Droga z Mazowsza do Krakowa wiedzie malowniczo wśród wzgórz Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Widać skały. Lasy. Krajobraz bardziej dziki niż wzdłuż autostrady prowadzącej do domu. Zupełnie inny klimat. Drogowskazy na Jasną Górę, Olsztyn, Ogrodzieniec – same znajome kąty zdeptane niegdyś z plecakiem na plecach.

A po powrocie do miasta znowu koszmar korków…

Solina

Sobotnia wycieczka i spacer po tamie na zalewie, największej tego typu budowli w Polsce. Z jednej strony zielona woda zalewu, w której z łatwością można zobaczyć pływające tuż pod powierzchnią ryby, a z drugiej strony przepaść, na której dnie płynie rzeka, rosną drzewa i znajdują się budynki zakładów energetycznych. Na dziedzińcu obok budynków lądowisko i dwa małe śmigłowce. W sam raz do wykorzystania w pościgu jakiegoś Jamesa Bonda ;) Nieopodal, tuż obok tamy ciągnie się deptak szczelnie otoczony straganami z mniej lub bardziej gustownymi pamiątkami. Atmosfera jarmarku, Bieszczady inaczej :)

Rawki

A Rawki jak zwykle ciężkie do wlezienia na nie. Tym bardziej, że w piątek zachmurzenie było stuprocentowe i nie było widać nawet skrawka nieba, a do tego była gęsta mgła i nie było widać zupełnie nic. Powietrze wilgotne, droga błotnista, potem zaśnieżona, a na górze do tego mocno wiało. Ale turystów i bieszczadzkich włóczęgów wszelkiej maści nie brakowało. Tych z kijkami i najnowszym sprzętem i tych w wersji romantycznej. Paru było z psami (na pewno pamiętam trzy), które czuły się chyba znakomicie mimo niesprzyjającej aury. Podejście strome od strony Wyżniańskiego Wierchu. Schronisko szczelnie wypełnione ludźmi – jak zwykle wesoło, dźwięki gitary, słynne naleśniki z jagodami, parujące kubki z herbatą, bieszczadzkie opowieści i schroniskowe romanse. Na Małej Rawce chwila odpoczynku, nadal chmurzaście. Dopiero wracając z Wielkiej Rawki zobaczyliśmy trochę gór, bo wiatr rozwiał fragmenty chmur i mgła trochę się przerzedziła. Widok był mokry i pełen przytłumionych odcieni zieleni. Widać było kawałek Połoniny Caryńskiej, Szeroki Wierch i góry na zielonym szlaku przez Dział. Wytrwałość zdobywców została wynagrodzona :)

Lesko

Koniecznie trzeba tu zajrzeć do piekarni-ciastkarni „U Szelców” :) Po prostu aż roi się tam od przysmaków!!! Ciasta, placki, torty, jabłeczniki, serniki, wszelkiego rodzaju przekładańce, ciastka kruche i kremowe, koktajle, soki, fantastycznie smakujące lody!!! Do tego smaczny, długo zachowujący świeżość chleb powszedni. Wewnątrz ciastkarni tłoczno. Byliśmy jadąc do Polańczyka w czwartek i wracając w sobotę, i zawsze był tłok. Interes kwitnie aż miło popatrzeć! Obok małej ciastkarni pracowita i zaradna rodzina już postawiła wielki hotel z restauracją. Doskonała inwestycja! A słodkie robią tak wspaniałe, że aż się chyba przejedliśmy :)

A skoro już zahaczyłem o tematy kulinarne, to będąc w okolicy warto też spróbować kefirów z Sanoka. Takie cudo, że pewnie niedługo będzie o nich Robert Makłowicz opowiadał! :)

Polańczyk

Zalew Soliński widziany z wysokości okolicznych zielonych wzgórz. Wędkarze siedzący nad brzegami długich, wąskich zatok. Białe żagle na spokojnej tafli jeziora. Jakaś zabłąkana łódka wiosłowa. Odległe światła okolicznych domów. Wieczorne zimne powietrze wypełnione leśną ciszą i głośnym kumkaniem żab z pobliskiego oczka wodnego zasilanego małym górskim źródłem. A do tego pierwszy grill w tym roku, z chrupiącymi kiełbaskami i rumianymi piersiami kurczaka. Plus napoje ;) Spokój. Bez bieżącej wody. Bez prądu. Bez tłumu, bez zgiełku, bez „jutro znowu do pracy”, bez „ja muszę”. Ja nic nie muszę :) Weekend na łonie natury…

poniedziałek, 5 maja 2008

Rzeszów

Przejazdem w czwartek i potem krótki postój ze spacerem w sobotę. Pierwsze wrażenie: Bardzo czyste miasto. Przejeżdżając ma się uczucie, że coś jest nie tak dookoła i najpierw nie wiadomo co tak dziwnego jest w mijanym krajobrazie, a potem dociera to do świadomości – starannie utrzymana zieleń, rozległe place, dużo wolnej przestrzeni, ładne, w większości starannie wykończone budynki, kilka z nich wolnostojących i specjalnie wyeksponowanych. I na ulicach nie ma śmieci. Rynek też czysty, nieco gęściej zabudowany, ale również w miarę przestronny. Na środku studnia, pojedyncze drzewa z krótko przyciętymi zielonymi trawnikami. Flagi narodowe. Godła. Ratusz nieco na uboczu, ale wyraźny. Kamienice dookoła niskie, z odnowionymi fasadami. Jedna z nich w trakcie budowy starannie zasłonięta od strony rynku, nie razi widokiem warunków panujących na czynnej budowie. W czasie świąt nie prowadzono oczywiście prac. Wznoszona konstrukcja już współczesna (żelbetowa słupowo-płytowa), ale jestem pewien, że elewacja nawiąże do otaczających kamienic. Inne ulice dookoła miasta też czyste i bardzo inne od tych na Wildzie, wokół ratusza z koziołkami, albo wokół Placu Zamkowego z Kolumną Zygmunta. Takie wschodnie, też bardzo ładne. Takie sienkiewiczowskie.

Janów Lubelski i okolice

Byliśmy przejazdem w czwartek. Malownicza miejscowość znana z koni (ale nie mylić z Janowem Podlaskim!). Wspaniała, ale szerzej mało chyba znana okolica. W folderach, które miałem okazję przeczytać zainteresowała mnie najbardziej notatka o leżących gdzieś niedaleko Momotach i dramatycznej historii polskich żołnierzy, którzy po kampanii wrześniowej 1939 roku utknęli w lasach na linii demarkacyjnej między hitlerowskimi Niemcami, a Związkiem Radzieckim. Chcieli przedrzeć się tamtędy na Węgry z ocalonymi oddziałami, ale nie dali rady pod naporem wrogich armii. W końcu zdając sobie sprawę, że są bez szans i nie chcąc narażać pomagającej im miejscowej ludności, na której za tę właśnie pomoc krwawo mścili się obaj agresorzy złożyli broń poddając się Sowietom, którzy podyktowali im łagodniejsze warunki kapitulacji. Sowieci kłamali jednak z okrutną sowiecką perfidią i Polacy zakończyli swoją historię w dalekich łągrach lub Katyniu i innych miejscach kaźni polskiej inteligencji. Ci w łagrach, którzy mieli więcej szczęścia dostali się potem do armii Andersa, ale to już inna historia… Poza historycznymi Momotami jest tu wiele innych ciekawych zakątków, ukrytych w lasach dworków i mnóstwo pięknej przyrody. Wymarzone miejsce na kilkudniową wędrówkę bez pośpiechu.

środa, 30 kwietnia 2008

Franciszkanie

I jeszcze jedno! W sobotę spacerowaliśmy całą rodziną po mieście, z Placu Kolegiackiego na Rynek Starego Miasta i na Plac Wolności, i Plac Wiosny Ludów, i na ul. Półwiejską, i na ul. Rybaki, i na ul. Zieloną, i na Plac Bernardyński. I między innymi w okolice zamku Przemysła i do stojącego vis a vis niego kościoła Franciszkanów. I w środku jest tak pięknie, że wcale nie ma się co zachwycać tylko naszą piękną farą. Kto ma szansę zajrzeć do Franciszkanów, niech to lepiej szybko zrobi. Polecam! :)

święta

A dzisiaj równie szybko dotarłem do Aldonki. Uciekłem nawet z pracy ponad godzinę wcześniej, ale chyba nikt mi nie będzie miał tego za złe ;) bo w końcu święta :) Znowu pogoda była słoneczna, taka na krótki rękaw i jechało się bardzo dobrze. Samochód tradycyjnie był wyładowany po dach różnymi różnościami, które podskakiwały na wybojach, bo aby ominąć przedświąteczne korki jechałem jakimiś bocznymi ciamarami. W wielu miasteczkach wzdłuż ulic wywieszono już flagi i czuło się luz przed zbliżającym się długim weekendem. Boczne drogi były wprawdzie puste, tak jak się domyślałem, ale za to zdarzył się niespodziewany objazd z Dęblina do Puław, a poza tym w asfalcie sporo ubytków, no i te fotoradary… Ale dotarłem! :) A Marcin przyjechał tu już dzisiaj rano. Jutro ruszamy razem daleko.

niedziela, 27 kwietnia 2008

transport dotarł i jest cały

Przywiozłem do mieszkania swoje łóżko z Wildy. Nie była to operacja logistyczna na miarę organizacji Euro 2012, ale i tak jestem z niej zadowolony. Razem z Marcinem wypakowaliśmy dokładnie tył samochodu umiejscawiając stabilnie mebel i zabezpieczając go przed wypadnięciem, a oprócz tego zmieściliśmy w aucie wszystkie inne bagaże, których też nie było mało! Ruszyłem wcześnie rano. Droga fartownie okazała się czystą przyjemnością – puste drogi, wyjątkowo ciepło i bardzo słonecznie. Taka przysłowiowa słoneczna niedziela :) Pędziłem więc z euforią niczym amerykańską Route 66 ;) delektując się chwilą i piękną wiosenną pogodą. Aż do samych bram wielkomiejskiej dżungli ;) gdzie mimo sporego bagażu byłem dziś chyba szybciej niż zwykle.

piątek, 25 kwietnia 2008

krótki, ale urlop

Jestem w domu. Rano byłem z Nutą na spacerze. Wiosna jest już w pełni, jest dużo słońca, po spokojnej tafli jeziora pływają sobie kaczki, ludzie zatrzymują się, siadają z dziećmi na ławkach i karmią łabędzie, drzewa się zielenią, ptaki śpiewają. Jest spokojnie. Nie ma jak w domu. Przy okazji ciągnie mnie już na rower i myślę o dłuższym urlopie :)

Byłem też już dzisiaj na Wildzie, a tam zawsze, ciągle i niezmiennie jest mi bardzo dobrze. Ciepłe powitanie, serdeczna rozmowa, uśmiechy, żarty, nowe opowieści, wspólne tematy, znakomita pachnąca herbata, znajome kolory, zapachy i... Wspaniała muzyka! :)

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

relaks na Nowym Mieście

Po obiedzie było jeszcze jasno, wybrałem się więc na spacer do miasta. Tym razem całkiem nowymi ulicami. Na przykład z Placu Bankowego wyszedłem ulicą Długą, bo u nas też jest ulica Długa kończąca się na Placu Bernardyńskim przy Marynce i tknęło mnie, żeby właśnie nią iść. Z przykrością muszę stwierdzić, że nasza Długa jest chyba trochę krótsza od tej dłuższej Długiej tutaj. Ale tak w ogóle to są zupełnie różne ulice, więc w sumie nic nie szkodzi. Ulicą Długą dotarłem na Plac Krasińskich z pomnikiem Powstańców. Pomnik przedstawia postaci młodych żołnierzy w dynamicznych, gwałtownych pozach, jakby biegnących, czy dopiero podrywających się do biegu. Takich właśnie powstających. Z karabinami, granatami, w hełmach albo kaszkietach, w mundurach albo czymś jakby marynarkach. I kobieta sanitariuszka też jest. A kawałek dalej rzeźba przedstawia grupę powstańców schodzących do kanału. Jeszcze kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy jest tablica na kamienicy, która informuje, że właśnie tutaj ok. 5300 powstańców po bohaterskiej obronie Starego Miasta przedostawało się kanałami na Żoliborz. Niesamowita historia. Przypomniałem sobie, że chcę zobaczyć w końcu Muzeum Powstania, ale ciągle nie wiem gdzie ono dokładnie jest. Za to dzisiaj przespacerowałem się jeszcze koło Barbakanu, spod którego widać odnowione kamienice Starego Miasta, trafiłem na Rynek Nowego Miasta, na ulicę Kościelną, na której rzeczywiście są przynajmniej dwa kościoły i która kończy się punktem widokowym z widokiem na rozlaną w dole rzekę, i w parę innych interesujących miejsc. Ciągle oswajam miasto ;)

wtorek, 15 kwietnia 2008

na pływalni

Wracając po pracy do mieszkania zjechałem z trasy do miasta i wstąpiłem na pływalnię. Budynek pływalni wygląda na całkiem nowy, ale nasz „Wodny Raj” jest zdecydowanie ładniejszy. Z torów naszej pływalni widać jezioro i las, a tutaj okna – chociaż też wielkie na całą ścianę – są nieco wyżej i płynąc torem nie widać przez nie nic oprócz nieba, a gdyby nawet było widać coś więcej, to byłby to parking dla samochodów. Ale woda tak samo mokra i pełen relaks po długim, trudnym i ciężkim dniu w pracy tak samo udany :)

niedziela, 13 kwietnia 2008

traveler

Krótka reklama: W kwietniowo-majowym numerze Travelera jest artykuł o tym jak zwiedzić miasto, w którym chwilowo mieszkam w 48 godzin. Pewnie warto przeczytać przed odwiedzeniem go na weekend… :) A zaraz po tym artykule jest kilka stron o Dubajju, w którym pracuje teraz Ablo. Nie ma to jak poczytać sobie o podróżach w niedzielny wieczór przed snem. Zasiadam do lektury :)

pączki

Aldonka już drugi weekend z rzędu myszkuje po mieście razem ze mną. Wczoraj, zanim w końcu złapał nas deszcz, skusiliśmy się na pączki. Już któryś raz z rzędu szliśmy ulicą Chmielną w poszukiwaniu tego i owego, i zawsze pod pewnym okienkiem z pączkami, rogalikami i drożdżówkami była spora kolejka. Trudno o lepszą reklamę dla cukierni :) Kupiliśmy więc po pączku – Aldonka zjadła z różami i migdałami, a ja z czekoladą. Pączki okazały się świeże, pachnące i smakowite – po prostu wspaniałe! Może nawet lepsze od świętomarcińskich rogali! ;) Koniecznie trzeba tu jeszcze kiedyś zajrzeć – i to nie raz!

goście z Singapuru

W tym tygodniu, we wtorek, miałem gości. Zawitali do mnie Magda, Grzegorz i Ania. Magda i Grzegorz przylecieli do Polski po dziesięciomiesięcznym pobycie w Singapurze, więc oprócz miłej rozmowy było oglądanie zdjęć z egzotycznych zakątków Azji (trochę podróżowali po okolicy) i czas na niesamowite opowieści z całkiem innego – przynajmniej dla Europejczyka – świata :) Magda i Ania szykowały się też do zwiedzania miasta dnia następnego. Bo i tu, chociaż nie ma palm i małpiszonów, to jest co zwiedzać! Sam mam na to wielką ochotę i w końcu zajrzę na Plac Trzech Krzyży, na undergroundową Pragę i do Łazienek :)

Hala Mirowska

Dawno nie widziałem czegoś równie pięknego! Niby nic – stara murowana hala, w centralnej części której na dość dużej powierzchni znajduje się market spożywczy, a dookoła na parterze i antresoli, na którą można wejść schodami w klatce schodowej handlują przeróżni drobni sklepikarze w swoich małych sklepikach. Ale za to dach! Piękna, pomalowana szarą farbą stalowa konstrukcja kratowa, całkowicie odkryta i doskonale widoczna dla odwiedzających halę. Niezwykle delikatna, o nietypowym kształcie, podobna w swej skomplikowanej strukturze do zwiewnej pajęczej sieci, pełna dwugałęziowych przekrojów łączonych na długości przewiązkami i tężników kratowych przenikających się ze stężeniami połaciowymi trafiającymi idealnie między ich krzyżulce. Dach wzdłuż kalenicy jest wyraźnie wyniesiony w górę, aby umożliwić dodatkowe boczne doświetlenie wnętrza, a konstrukcja wędruje w górę razem z dachem – ciągle delikatna, nienachalna, połyskująca w dziennym świetle. Wszystkie połączenia nitowane, czyste, równe, regularne. Prawdziwe dzieło sztuki! Jakże inna od wszędobylskich ordynarnych blachownic! Przyglądałem się jej wczoraj długo podziwiając dawnych budowniczych oraz smak i talent projektanta. Doktor Górski powiedziałby, że hala śpiewa.

następna stacja: Marymont

Ostatnimi czasy przesiadłem się z metra na autobusy i tramwaje przez co przegapiłem pewien istotny fakt. Plac Wilsona nie jest już stacją przesiadkową! Można jechać bezpośrednio na Marymont – nie ma już pociągu wahadłowego. Skraca to podróżowanie i znacznie je upraszcza. Metro rulez ;)

środa, 9 kwietnia 2008

Lasek Bielański

Po drugiej stronie ulicy, zaraz za torami tramwajowymi jest ścieżka prowadząca do Lasku Bielańskiego. Ostatniej soboty, po ataku bronią silnie chemiczną na przyczółki moich niechcianych sześcionożnych współlokatorów wybrałem się tam na spacer, żeby się trochę przewietrzyć. Nie przypuszczałem nawet, że to aż tak duży kawał lasu! I do tego rezerwat. Można sobie spacerować godzinami wśród drzew, a jeszcze lepiej byłoby wybrać się tam na wycieczkę rowerową. Chociaż może wtedy las nie wydawałby się taki duży, bo w końcu na mapie wygląda jak wciśnięty między dwie drogi szybkiego ruchu. Chociaż podobno wąski przesmyk łączy go z Lasem Młocińskim i dalej z Puszczą Kampinoską. Zdarza się też podobno, że tym przesmykiem do Lasku Bielańskiego przedostają się jakieś większe zwierzaki. No moze nie żubry, ale jakis łoś na ten przykład. Na obrzeżach Lasku Bielańskiego znajdują się tereny dwóch uczelni: AWFu po jednej stronie (tej "mojszej") i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (tej przeciwległej). No a ja mam tam bardzo blisko, więc pewnie jeszcze nie raz się wybiorę. Łatwo tam uciec od miasta.

piątek, 4 kwietnia 2008

wiosna

Nie minęło wiele ponad rok i znowu miałem okazję spacerować po Pradze. Prima Aprilis. Piękne wiosenne popołudnie. Hotel w zabytkowych wnętrzach zabudowań klasztornych zakonu Benedyktynów przy kościele pod wezwaniem św. Markety. Ziemia w pobliskim ogrodzie po delikatnym ciepłym deszczu pachniała bardzo wiosennie. Czerwony tramwaj jadący prosto na Hradczany. Zabytkowy budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych i sąsiadująca z nim Loreta, zamknięta dla ruchu samochodowego ulica Loretańska, Pałac Arcybiskupi, no i w końcu Prazski Hrad. Znowu spacerowałem zamkowymi dziedzińcami, zadzierałem głowę, żeby zobaczyć szczyt wież katedry św. Wita, zaglądałem w okna domków na Złotej Uliczce, przebiegł mnie dreszcz na widok narzędzi tortur średniowiecznego więzienia w Daliborce, przypomniałem sobie wszystkie zakamarki odwiedzone w zeszłoroczne przedwiośnie z Kasią i Marcinem. Potem zejście z zamkowego wzgórza w dół, ku Wełtawie, przejście Malostranskiego Namiesti i dotarcie do słynnego Mostu Karola. Most jest remontowany, ale fragmentami, więc nadal można nim przechodzić i robią to wszyscy turyści, których jest tu bardzo wielu. Stoją też sprzedawcy zdjęć z panoramą starego miasta. Widać młyńskie koło na malowniczej wyspie Kampa, kolorowe elewacje kamienic, dachy kryte czerwoną dachówką ceramiczną nadające gęstej zabudowie starej Pragi niepowtarzalny urok. Nic się nie zmieniło, to nadal najpiękniejsze miasto jakie do tej pory odwiedziłem :) Niby jest za granicą, ale człowiek czuje się tu swobodnie jak w Krakowie. Pięknie wygląda więc rynek Starego Miasta z wspaniałym zegarem na wieży, odnowiony kilka miesięcy temu pomnik Husa, stojące nieopodal konne powozy. Kusi ulica prowadząca do dawnej dzielnicy żydowskiej. Tętni życiem Plac Wacława z bankami, hotelami i galeriami handlowymi. Kolorowy, wielojęzyczny, ciągle mimo późnej pory gęsty tłum w wąskich, krętych uliczkach miasta. Sklepy jubilerskie z kryształami, szkłem, złotem, srebrem, bursztynem. Pełne intensywnych barw kukiełki w pobliżu licznych teatrów kukiełkowych. Przyjemny gwar. No i znakomite czeskie jedzenie – do tego ze śmiesznie brzmiącymi nazwami: knedliczki, bramborki, bramboraczki, hranolki itd. ;) – i słynne czeskie piwo! Nie ma jak wiosna w Pradze!

niedziela, 30 marca 2008

kosmos

Wczoraj byliśmy w kinie "Kosmos". Sala kinowa jest mniej więcej wielkości sal w Multikinach, ale siedzenia i wystrój jest sprzed kilkudziesięciu lat. A i tak sala była w ponad połowie wypełniona widzami. Niesamowity klimat "Kosmosu" czuje się już przed wejściem - podłużna galeria okien w stalowych ramach na wysokość najniższej kondygnacji, toporne drzwi ze szklanymi szybami, za szybami okien plakaty filmów. Główny hol kiedyś pewnie monumentalny, kamienny i surowy. No i szerokie schody do góry, w kierunku wejścia do sali kinowej. Obowiązkowo z czerwonym dywanem. Było wspaniale - jakbyśmy przenieśli się w lata osiemdziesiąte, a może i siedemdziesiąte nawet. Polecam :)

sobota, 29 marca 2008

korki

A wczoraj po raz pierwszy widziałem naprawdę zakorkowane centrum! Samochody właściwie nie jechały, tylko stały na ulicach. I tak właściwie we wszystkich kierunkach, daleko jak tylko okiem sięgnąć. Ledwo się karetka przecisnęła, a była na sygnale. Piesi spokojnie przechodzili między samochodami, a kierowcy siedzieli i ziewali. Na przystanku busów, gdzie zwykle stoi sześć, siedem pojazdów, teraz stał tylko jeden, bo reszta jeszcze się nie przebiła przez miasto.

Ale w końcu udało mi się szczęśliwie wyjechać - tym właśnie jedynym busem (rezerwacja to dobra rzecz) - i z pewnym opóźnieniem, ale jeszcze o normalnej porze dotrzeć na miejsce. Pogoda słoneczna. I jest ciepło. Zamek, Plac Litewski z Piłsudzkim na koniu i Krakowskie Przedmieście są zatłoczone i wyglądają fantastycznie! :)

czwartek, 27 marca 2008

ludzie listy piszą

Dzisiaj w skrzynce na listy znalazłem pierwszą przesyłkę adresowaną do mnie na nowy adres :) Taką zwykłą, a nie reklamę pizzerii albo ulotkę z propozycją montażu dodatkowych drzwi wejściowych do mieszkania. List jest z domu, a w kopercie maszynka do golenia, której zapomniałem wziąć z łazienki wyjeżdżając po świętach. Niech żyje Poczta Polska!!! :)

środa, 26 marca 2008

po świętach: widok z okna

Poświąteczny wtorek był stosunkowo ciepły i suchy. Odgrzewając smakowity mamowy obiad spoglądałem przez okno na okolicę. Dwaj miejscowi pijaczkowie spacerowali w promieniach słońca odpoczywając po wyraźnie lanym poniedziałku. Zauważyli się nawzajem, pokiwali do siebie otwartymi dłońmi pozdrawiając przez szerokość ulicy. Potem podeszli do siebie, coś tam poszeptali z konspiracyjnymi minami, aż w końcu jeden mrugnął porozumiewawczo i sięgnął ręką za pazuchę wyjmując do połowy pełną butelkę. Uściskali się wylewnie i ruszyli dalej już razem. Poza nimi nie widziałem prawie nikogo, między blokami raczej pusto, jeszcze leniwie. Poranny dojazd do pracy za miastem też był całkiem możliwy, właściwie bez korków, ruch samochodowy niewielki. Dopiero po południu się zatłoczyło – pewnie większość zamiejscowych pracowników miała jeszcze we wtorek wolne i wracali dopiero ze świątecznych pobytów w domach…

Wtorek był słoneczny, za to dziś rano za oknem zaspy śniegu. Musiało padać całą noc. Drogi zatłoczone, warunki do jazdy tragiczne, samochody wolno suną do przodu. Istna huśtawka pogodowa – w marcu jak w garncu. Odpoczywam po świętach i nie wybieram się na zwiedzanie. Trochę mnie jeszcze trzyma przeziębienie…

niedziela, 16 marca 2008

jestem fanem metra c.d.

Ratusz Arsenał
Tuż przy stacji jest kino Muranów, do którego obiecałem sobie, że się wybiorę w najbliższej wolnej chwili (podobnie jak do kina Wisła przy Placu Wilsona). Miejscowi, którzy nie podróżują tak często metrem kojarzą to miejsce jako Plac Bankowy. To dobra stacja jeśli chce się ruszyć na zwiedzanie starówki. Około 10-minutowy spacer dzieli wyjście z metra z Placem Zamkowym i Krakowskim Przedmieściem. Bardzo szybko można znaleźć się wśród kamienic, z których co druga jest byłą powstańczą barykadą, a teraz prawdziwą żyłą złota z powodu horrendalnej wysokości czynszów. Podobno wielu drobnych sklepikarzy musiało zwinąć swoje interesy z powodu drastycznych podwyżek w ostatnich miesiącach – w oknach wystawowych można znaleźć wywieszone wycinki z gazet z takimi informacjami… Kilka już razy odbyłem spacer z Placu Zamkowego na Rynek Starego Miasta, zajrzałem na urokliwą i wyjątkowo fotogeniczną ulicę Piwną, a także przemierzałem Krakowskim Przedmieściem w kierunku Nowego Świata i dalej do centrum. To bardzo ładna okolica, ale tak po prawdzie wieczorem jest już opustoszała i prawie kompletnie wymarła. Jeszcze nie wiem dlaczego tak tu jest. Przecież u nas pod koziołkami na ratuszowej wieży, koło pręgierza i na wszystkich uliczkach wokół Starego Miasta wieczorem i nocą jest zawsze tłum i gwar. A tu nie…

Świętokrzyska
To właściwie skrzyżowanie Świętokrzyskiej z Marszałkowską. Widać stąd już doskonale Pałac Kultury i Nauki. I inne drapacze chmur. Ulicą Świętokrzyską można szybko dojść do Nowego Świata, potem skręcić w lewo i udać się w kierunku Krakowskiego Przedmieścia i Placu Zamkowego. Mniej więcej w osi ulicy Świętokrzyskiej, tylko kawałek dalej na wschód znajduje się słynny most podwieszony o tej samej nazwie – Most Świętokrzyski. Jego sylwetka często pojawia się w polskich filmach.

Centrum
Tu jak do tej pory bywam najczęściej ze wszystkich stacji metra. Leży w bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu Kultury i Nauki, Dworca Centralnego, dworca PKP Śródmieście, Galerii Centrum i Złotych Tarasów. Czyli w centrum ;)

Metro bardzo mi się podoba. Ale i tak wolę jeździć do pewnego miasta tzw. Polski B, gdzie wprawdzie nie ma metra – ba!, nie ma nawet tramwajów – ale za to jest znacznie więcej życia. I też mają Krakowskie Przedmieście! :) A w ten weekend oprócz spacerowania wśród nastrojowej architektury nasłuchałem się także fantastycznych studenckich opowieści, których na razie nie powtarzam, bo i tak nikt w nie nie uwierzy ;) A w skansenie – tym samym, przy którym zaraz po wjechaniu do miasta trzeba skręcić w lewo, żeby dojechać do domu Aldonki i Marcina – był dziś festyn z okazji Niedzieli Palmowej. Skansen jest bardzo podobny do tego w Dziekanowicach w naszej okolicy. Ale o skansenie innym razem, bo już robi się późno…

jestem fanem metra

Linia metra jest jedna. Idzie mniej więcej z południa na północ, ze stacji Kabaty do stacji Młociny. Z tym, że Młociny to stacja dopiero planowana i chociaż istnieje na "termometrze" w wagonach i na stacjach, to tak naprawdę jej nie ma. Podobnie zresztą jak kilku innych stacji. Łatwo to rozpoznać, bo stacje istniejące są na "termometrze" zamalowane na niebiesko, a te dopiero planowane są pozostawione z pustymi polami. Ostatnią stacją, na którą można dojechać na północ (czyli w kierunku na Młociny) jest stacja Marymont. Ale to też nie jest takie proste i oczywiste, bo tak naprawdę wagony metra kursują bezpośrednio tylko między stacją Kabaty na południu a stacją Plac Wilsona na północy. Stacja Plac Wilsona jest północną stacją końcową metra. Tutaj trzeba wysiąść i przesiąść się do podjeżdżającego na ten sam peron pociągu jeżdżącego wahadłowo między stacją Plac Wilsona, a stacją Marymont. No i to właśnie jest już ta najbardziej wysunięta na północ rzeczywiście istniejąca stacja. Dalej to już tylko na mapie i na "termometrze", ale podobno za dwa lata linia ma być ukończona.

Od poniedziałku do środy, przy okazji jeżdżenia na rekolekcje do św. Anny (chyba taki odpowiednik naszych Dominikanów), wysiadałem na różnych stacjach metra, tak, że w sumie poznałem już wszystkie od Marymontu do Centrum.

Marymont
To ta stacja, za którą już tylko wykopy i roboty budowlane. Ale można się tu przesiąść na tramwaje, albo autobusy. Jest tu tzw. Hala Marymont, znany w okolicy punkt handlowy. Wydaje mi się, że to coś w rodzaju bazaru, takie trochę może lepsze "na Bema", ale pewności nie mam, bo jeszcze nie byłem w środku. Koło stacji Marymont jest też duży buforowy parking. Każdy kierowca z biletem miesięcznym na metro może tu zostawić samochód i poruszać się dalej komunikacją miejską, co jest w mieście po prostu dużą oszczędnością czasu, bo korki są gigantyczne.

Plac Wilsona
Ten czytany przez "W" - śmieszne, ale prawdziwe. Plac Wilsona to ruchliwe skrzyżowanie z ruchem okrężnym. Wpada tam pięć albo sześć ulic. Do tego tramwaje, kilka linii autobusowych, bardzo dużo ludzi. Dookoła kamienice. Skrzyżowanie jest gęściej otoczone budynkami niż np. Kaponiera, przez co może wydawać się mniejsze, ale chyba nie jest. Na pewno jest mniej przejrzyste, ale na tyle czytelne, że da się przez nie przebrnąć nawet samochodem ;) Tutaj wysiadam z metra kiedy jadę z centrum i przesiadam się w autobus jadący w moje okolice.

Dworzec Gdański
Po wyjściu z metra człowiek znajduje się na dużej ruchliwej przestrzeni. Domy są trochę dalej i wydaje się, że jest bardzo przestronnie - na pewno w porównaniu z Placem Wilsona (którego w ramach buntu konsekwentnie wymawiam przez "Ł"). Na Dworcu Gdańskim można wysiąść, jeśli chce się trafić do Arkadii. Ze stacji metra można tam podjechać kawałek tramwajem, albo po prostu zrobić sobie krótki spacer pieszo. Co polecam zwłaszcza przy ładnej pogodzie, bo jak na miasto jest tu dużo przestrzeni, a gdy świeci słońce jest badzo jasno i optymistycznie ("Tyle słońca w całym mieście"?).

O innych stacjach potem...

sobota, 15 marca 2008

prawie jak na Pradze

Usłyszane w małym sklepie osiedlowym, tuż pod moim blokiem:
- Czy zupki chińskie są tylko ostre? Nie ma łagodnych?
- Panie! Tutaj łagodne?! Tu u nas się zupę spirytusem popija!!

Tak więc jak już wspominałem mieszkam w bardzo barwnej dzielnicy. Oprócz tego, że wynajmujący mi mieszkanie wyglądali na zdziwionych gdy im powiedziałem, że po zmroku chodzę do sklepu sam - czyli w pojedynkę - to jeszcze koleżanka z pracy oznajmiła mi mimochodem, że ta moja okolica, to prawie jak na Pradze. Bo generalnie rozmawialiśmy o Pradze. Podobno to niesamowita dzielnica. Są tam na przykład trzydziestoparolatkowie, którzy przez całe życie nigdy nie byli na zachodnim brzegu rzeki, mimo, że tam jest właściwie centrum ich miasta! Mają też swoją gwarę i ulubione zajęcia, takie jak stanie w bramie i prowadzenie rozmów o wszystkim. Pewnie trochę tam jest jak na Wildzie parę lat temu. Kiedyś się tam wybiorę, zobaczę na własne oczy i opowiem. Póki co będę się przyglądał swojemu blokowisku. Chociaż ostatni tydzień spędziłem raczej w centrum i na starówce...

Podróżowałem po mieście w tym tygodniu. Znam już sześć stacji metra: Marymont, Plac Wilsona (tutaj czytają to przez "W", a nie tak jak u nas przez "Ł"), Dworzec Gdański, Ratusz Arsenał, Świętokrzyska i Centrum. I okolice. O tym za jakiś czas :)

poniedziałek, 10 marca 2008

rubryka towarzyska

Tydzień był bardzo towarzyski.

Środa.
W środę przybył Staszek. Dzień spędził na targach w samym centrum miasta ze znajomymi z uczelni, a na popołudnie i wieczór wylądował w moim mieszkaniu na odległych Bielanach. I gadaliśmy sobie, i nawet moje kuchenne karaluchy słuchały co słychać w rodzinnych stronach. Zdzwoniliśmy się także z Agatą i zrobiło się jeszcze weselej. Staszek polecił mi książki Marka Krajewskiego – polskiego autora kryminałów. Muszę koniecznie do nich zajrzeć, tak po prawdzie, to „Dżuma w Breslau” już jakiś czas temu zwróciła moją uwagę na półkach w Empikach. Staszek mówił, że Krajewski ma dobrego bloga – zaglądałem już tam w pracy i pewnie zawitam jeszcze nie raz.

Czwartek
Jakoś się pomieściliśmy ze Staszkiem w bielańskim apartamencie prawie prezydenckim i dopiero w czwartek rano pomknął metrem na targi. Dotarł do centrum i napisał do mnie sms’a o treści: „…A wtedy oczom moim ukazał się on, piękny potomek komunistycznego polotu i iście ułańskiej fantazji. Bez kompleksów sięga błękitu nieba, bez zobowiązań pilnuje ładu w mieście, bram jego strzegą Mikołaje, co to ich już nic nie zadziwi. Pozdrawiamy, ja i milczący on.” Nietrudno zgadnąć gdzie zatrzymał się Staszek i gdzie odbywały się targi :) A na targach tych jeszcze w środę Staszek spotkał Łukasza, z którym oczywiście zgadaliśmy się telefonicznie i już miałem miłą wizytę w czwartkowe popołudnie. To było prawdziwe spotkanie po latach, bo widujemy się nieczęsto. Łukasz trafił na targi jako wystawca, więc z drugiej strony niż Staszek, który wystawy oglądał i słuchał wykładów. Z Łukaszem też pogadaliśmy sobie trochę i chociaż był krótko, bo nocował w hotelu, to cieszyłem się z tej wizyty tak samo mocno!

Piątek
Piątek był bardzo romantyczny. Wolna chata i tylko ja i karaluchy.

Sobota
W sobotę zrobił się bardzo domowo, bo przyjechała Aldonka i Dziadek, i rodzice. Był mamowy obiad i oglądanie mieszkania. Obiad trwał dłużej niż oglądanie, bo metraż nieco ograniczony, a w mamowych garnkach zawsze pełno :) Zbunkrowałem nieco zapasów, więc powinienem jakoś dożyć Świąt. Zwłaszcza, że Aldonka też przywiozła pełną torbę. Żywi mnie Polska wschodnia i zachodnia, i dobrze mi z tym! Po jedzeniu i oglądaniu mieszkania przyszedł czas na przejażdżkę po okolicy. Pojechaliśmy wylotówką za miasto, zerknąć na moje miejsce pracy i hotel w którym mieszkałem w styczniu. Pogoda była znakomita na małą przejażdżkę i doskonała na zwiedzanie. Na to drugie nie mieliśmy jednak już czasu, bo po kilku godzinach pobytu mama, tata i Przemek pojechali już niestety z powrotem do domu. Aldona została i wybraliśmy się do kina na film tak bardzo ambitny, że aż strach pisać jaki i o czym, ale oczywiście na końcu był ślub, a złego szefa zgarnęła amerykańska skarbówka. Generalnie polsko-amerykański happy end.

Niedziela
Ale za to niedziela była dla nas :) razem z piękną pogodą i piękną starówką. Plac Zamkowy, Rynek Starego Miasta, ulica Piwna, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. Msza święta w kościele akademickim św. Anny. Cały dzień w mieście, pomniki, zabytki, gołębie i turyści. I tubylcy. Dostojni starsi mieszkańcy o starannie wyćwiczonych gestach, inteligenckich minach i koniecznie w eleganckich niedzielnych ubraniach, pięknie zrobione, zgrabne i atrakcyjne mieszczanki z buziami jak z okładek kolorowych magazynów i przystojni, pewni siebie młodzieńcy wyglądający czasem jak maturzyści rocznik 1938 z „Jutro idziemy do kina”. Nie pisałem też jeszcze, że bardzo dużo tutaj mieszkających obcokrajowców. Także tych z egzotycznych dla nas krajów. Zaskakująco często widać twarze o niezwykłych rysach, słychać obce języki. Ta ilość – zwłaszcza w nowoczesnym centrum – jest naprawdę uderzająca. Londyn to może nie jest, ale na pewno więcej jest tu mieszkańców z obcymi paszportami niż u nas…

Poniedziałek
Czyli dziś. Aldonka pojechała rano do domu. Po pracy byłem w mieście, ale o tym kilka słów później, bo teraz już czas spać. Dobranoc.

poniedziałek, 3 marca 2008

centrum

Widać już koniec rysowania kamienicy. Dzisiaj po pracy pojechałem prosto do centrum ponurzać się trochę w tłumie między wieżowcami. Przy stacji metra jak zwykle rozbrzmiewała głośna muzyka i tańczyli młodzi freestylerzy. Kawałek dalej, na schodach, jest miejscówka dla rozdających ulotki – też mają włączoną głośno muzykę i się trochę do niej ruszają, ale bardziej, żeby się rozgrzać niż żeby tańczyć. Oni nie you can dance ;) Za to te młodziaki wcześniej, to naprawdę nieźle się ruszają i są wygimnastykowani. Z łatwością obracają się na głowie, skaczą na rękach i takie tam skomplikowane hopsasa. Ludzie się zatrzymują i patrzą, bo i jest na co. Czasami zamiast tańczących młodziaków przy stacji stoją Indianie, tacy z Ameryki Południowej. Ubrani w grube wzorzyste koce grają na takich połączonych ze sobą drewnianych fujarkach, zawsze zapominam jak się ten instrument nazywa. Takich Indian to można zawsze spotkać u nas na Jarmarku Świętojańskim, albo na Krupówkach w Zakopanem, albo gdzieś w turystycznych miejscowościach nad morzem, wszędzie tam gdzie dużo ludzi. Grają i sprzedają swoje płyty, klimat robi się zawsze wakacyjny. Oprócz tancerzy i Indian przy wejściu do tuneli podziemnych obowiązkowo stoją sprzedawcy tulipanów, żeby zakochani mieli się gdzie zaopatrywać w świeże kwiaty. Inni sprzedawcy mają na rozkładanych stolikach ubrania, torebki, sznurowadła i różne drobiazgi. W końcu centrum, nie? To samo w podziemiach ciągnących się setki metrów. Sklepiki z książkami i płytami, kosmetykami, chemią gospodarczą, nawet mięsny widziałem. Do tego drobni rzemieślnicy, jaskinie gier, sex shopy, pralnia, kioski z prasą – całe małe podziemne miasteczko. I wszechobecny zapach pobliskiego dworca. A ponad tym szklane wieżowce otaczające monumentalny Pałac Kultury. Hotele, banki, centra handlowe, budynki wielkich koncernów, świecące reklamy, ruchliwe skrzyżowania, tramwaje, autobusy, busy, taksówki, wsiadający, wysiadający, przychodzący, wychodzący, przechodzący, mknący tłum. Idealne miejsce dla kogoś kto chce trochę pobyć sam i anonimowo.

Do centrum przybyłem w zasadzie w dość konkretnym celu. Ostatnio skończyłem czytać „Rękopis znaleziony w wannie” Stanisława Lema (który wróci niebawem do Zyndka) i przyszedł czas by zaopatrzyć się w nową lekturę. Tym razem coś z literatury podróżniczej: „Gringo wśród dzikich plemion” Wojciecha Cejrowskiego. Nabrałem ochoty na taką książkę po przeczytaniu artykułu o Arkadym Fiedlerze w jednym z ostatnich numerów National Geographic. I Ablo też po to sięgał ze smakiem. Nic to, kończę więc pisać i zabieram się za czytanie rozkoszując wolnym wieczorem – bez rozmyślań nad zbrojeniem ścian żelbetowych.

niedziela, 2 marca 2008

archikatedra

Weekend na wschodzie. Byliśmy dziś z Aldonką w archikatedrze. Zwiedzaliśmy ją już w okolicach Sylwestra, a tym razem przyjechaliśmy tu na mszę świętą. Archikatedra jest ogrzewana, odnowiona i zadbana. I prawie tak ładna jak nasza fara :) Kazanie miał ksiądz Pierre – Francuz. Kazanie było o radości i kaznodzieja głosił je… Po włosku! Było oczywiście tłumaczone, ale i tak brzmiało niesamowicie. Jak z Umberto Eco, albo jakoś tak.

poniedziałek, 25 lutego 2008

metro

Jazda metrem sprawia mi naprawdę dużo radochy, nawet nie wiem dlaczego. Zauważyłem, że czasami zdarza się, że ktoś w pospiechu zamiast przechodzić przez bramkę na stację zgodnie z ogólnie przyjętą zasadą, tzn. odbijając bilet, przeskakuje ją i pędzi dalej. Bardzo mi się to spodobało. Robią to zwykle uczniowie i studenci, w każdym razie młodzież w tym wieku, ale zafascynowało mnie to do tego stopnia, że musiałem spróbować. Pierwszy skok wykonałem gdy nikogo nie było w pobliżu, czułem jednak wtedy pewien niedosyt. Ale wczoraj zdarzyło się, że wieczorem musiałem prędko wybiec ze stacji metra na przystanek autobusowy, a wszystkie bramki w tamtą stronę były zablokowane przez tłum pasażerów. I wtedy bez zastanowienia podbiegłem do znajdujących się tuż obok bramek dla ludzi idących w przeciwną stronę, które były akurat mniej oblężone i przeskoczyłem na drugą stronę jak rasowy gapowicz :) Dawno nie czułem w mieście tak nagłej i intensywnej przyjemności! Normalnie myślałem, że mnie rozsadzi z radości!!! I mam w… nosie, że jestem tzw. poważnym inżynierem w „pewnym” wieku ;)

Marzy mi się też, żeby przejść kiedyś na czerwonym świetle przez takie jedno skrzyżowanie w centrum, na którym są po cztery pasy dla jadących w każdą stronę samochodów. To będzie ekstra! :)

Mała rzecz, a cieszy ;)