poniedziałek, 27 grudnia 2010

Kościuszki

Dziś, po długiej przerwie, kolejne zdjęcia z miasta. Tym razem jedna z moich ulubionych ulic w centrum - Tadeusza Kościuszki. Jest bardzo krótka. Prowadzi z Placu Litewskiego, tuż od klasztoru Kapucynów, do ulicy Peowiaków, w którą wpina się w miejscu gdzie znajduje sie kino "Wyzwolenie". O ile ono jeszcze w ogóle funkcjonuje. Zdaje się, że nie...
Prostopadłą do Kościuszki ulicę Peowiaków widać w głębi na powyższym zdjęciu. Krążąc w tej okolicy można sobie z łatwością wyobrazić jak fajnie jest tu być będąc studentem, który nie ma zbyt wielu obowiązków, za to ma dużo czasu, żeby sobie połazić i popatrzeć jak wszędzie dookoła jest ciekawie. Aż się prosi o zajrzenie w bramę, albo wstąpienie do jakiejś knajpki.

A na poniższym zdjęciu widok w dokładnie przeciwnym kierunku - na Plac Litewski. Ponad widocznym w prawym rogu zakończeniem budynków klasztornych, tam gdzie ulica zamienia się w mały placyk z pomnikiem i tablicą poświęconą Czechowiczowi, widać ozdobiony jesiennymi liśćmi Baobab. Jak już ze sto razy pisałem i mówiłem - tu wszędzie jest blisko :)

środa, 17 listopada 2010

magia

Jednym z najbardziej charakterystycznych miejsc na starym mieście, tuż przy ulicy Grodzkiej, jest tzw. Brama Rybna. Wybita w ciągu kamienic łączyła Rynek z dawnym targiem rybnym. Teraz ciągnie się za nią łukowo wygięta ulica Rybna prowadząca w bardziej niebezpieczne rejony starówki, a konkretnie na mały plac, z którego odchodzą ulice Noworybna i Ku Farze, a także malownicze, prowdzące w dół schody - Zaułek Hartwigów. Spacerowałem tam wielokrotnie, zarówno sam jak i w towarzystwie, i nigdy nic nam się nie stało. Choć mijaliśmy wulgarnie nas zaczepiających młodocianych mieszkańców, a na jednym z murów witał nas napis "Witaj w krainie, gdzie wszystko ginie". Czarujące miejsce :) 
Na powyższym zdjęciu Brama Rybna właśnie. Ciepłe światło z małego okna po prawej stronie bije z restauracji "Magia", do której należy również wiszący trochę dalej i nieco niewyraźny na fotografii szyld. Samochody właściwie tędy nie jeżdżą, wyjątkiem są dostawcze, taksówki i te, które mają na to pozwolenie. Ale gdy już jadą, to pędzą jak szalone!

wtorek, 16 listopada 2010

szewc

W pubie "U Szewca" jest zawsze dużo ludzi. To jedna z najlepiej wypromowanych knajp w mieście. Żeby spokojnie spędzić czas w plątaninie kondygnacji i pomieszczeń wśród stylowego, irlandzkiego wystroju najlepiej jest zrobić wcześniej rezerwację stolika. Sami tak robilismy kilka razy i zawsze był to dobry pomysł. Obowiazkowy przystanek nowoprzybyłych studentów :)

wtorek, 9 listopada 2010

kładka na Dunajcu

Dziś, w ten jesienny dzień, kolejny powrót do minionego lata :) Podczas wyprawy w Tatry pojechaliśmy któregoś dnia w Pieniny i zafundowaliśmy sobie jedną z najstarszych, mającą już około 170-letnią tradycję, polskich atrakcji turystycznych - spływ tratwami po Dunajcu. I to do samej Szczawnicy! Do Sromowców Wyżnych dotarliśmy busem kierowanym przez mało doświadczonego, za to pełnego zapału, młodego kierowcę, miłośnika filmów Quentina Tarantino. Całą drogę słuchaliśmy ścieżki dźwiękowej z "Pulp fiction" i było ekstra ;)
(fot. Leszek M.)
A na zdjęciu most nad Dunajcem łączący polski brzeg ze znajdującą się po drugiej stronie słowacką miejscowością Czerwony Klasztor. Most wybudowano w roku bodajże 2006 (choć nie jestem tego pewien) i od tamtej pory w znaczący sposób ułatwił on turystom pieszym i rowerowym przemieszczanie się przez granicę naszych obu państw. Kiedy ostatni raz wędrowaliśmy po okolicy pieszo z plecakami, będąc tu na obozie wędrownym, kładki jeszcze nie było i wycieczka do Czerwonego Klasztoru i z powrotem zajęła nam cały dzień!

poniedziałek, 8 listopada 2010

jeszcze chwila na Rynku

Aha! Jeszcze jedno: Ta ładna, niebieska, a w zasadzie lazurowa, kamienica na Rynku, którą przypominałem w sobotę, jest jednym z najznakomitszych tutejszych zabytków. Nazywa się Kamienicą Konopniców. Sebastian Konopnica i jego żona Katarzyna nie byli jej budowniczymi, ani nawet pierwszymi właścicielami, ale sfinansowali jej odbudowę po pożarze nadając budynkowi świetności. I dlatego nosi ich nazwę.
A skoro już wróciłem myślami na Rynek, to dzisiaj dodam jeszcze jedno zdjęcie. Oto ono, powyżej. To Kamienica pod Lwami. Wprawne oko zauważy od razu dlaczego tak się nazywa :) Podobno kiedyś te widoczne kamienne lwy były na attyce, ale przy jakiejś okazji znalazły się na gzymsie pod pierwszym piętrem. Na parterze kamienicy mieści się "Mandragora" - żydowska knajpka z niepowtarzalnym klimatem. Zaglądamy tu od czasu do czasu, kiedyś byliśmy nawet z Aldoną na koncercie klezmerskim. Obowiązkowo trzeba tam wpaść odwiedzając nasze miasto!!!

Grand Hotel i inne

Jak już pisałem niedawno, wkrótce obecny wygląd Placu Litewskiego przejdzie do historii. To znaczy - mam taką nadzieję. Trzymając się tej myśli przedstawiam dzisiaj zdjęcie z Placu na ulicę Krakowskie Przedmieście. Być może już za rok będzie tam deptak. A na zdjęciu, zrobionym ostatniego dnia kwietnia tego roku, tuż przed świętami 1-3 maja widać ruchliwą póki co ulicę, a do tego udekorowany flagami budynek Poczty Polskiej i charakterystyczny budynek Grand Hotelu. Grand Hotel, czyli dawna Kasa Przemysłowców jest - jak dość często tutaj - w stylu eklektycznym, czyli mieszającym różne style architektoniczne w taki sposób, że nie tworzą one czegoś nowego, tylko pozostają taką mieszaniną. I dlatego mamy barkową kopułę, neorenesansową attykę i balkon z klasycystycznymi kolumnami. Warto też zwrócić uwagę na stosunkowo mało inwazyjnie wlepiony w ciąg kamienic koło Poczty budynek, w którym mieści się restauracja McDonald's.
(fot. Ewelina M.)
Zdjęcie pozostaje tutaj ku pamięci, a ja już nie mogę się doczekac nowego image Placu!

sobota, 6 listopada 2010

na Rynku

Przez ostatnie dwa dni miałem trochę więcej luzu. Nauczony radami starszych kolegów w branży i własnym doświadczeniem podejrzewam, że to cisza przed burzą. Ale póki co miałem trochę czasu by wybrać się w świetle dnia na spacer po starówce. Jakiś czas temu postanowiłem zamieszczać trochę więcej zdjęć w swoich postach, żeby pokazać wszystkie te miejsca, o których piszę, albo już kiedyś pisałem. Oto kolejne z nich:
Dzisiaj zdjęcie z Rynku, czyli placu wokół Trybunału Koronnego. Rynek przylega do ulicy Grodzkiej stanowiącej wyraźną oś starówki. Łatwo się stąd wydostać na plac przed Katedrą i tym samym na ulicę Królewską. Wystarczy przejść bramą w remontowanej jak widać Wieży Trynitarskiej, tej z dzwonem Maria, i gotowe. Po lewej stronie na zdjęciu możecie natomiast zobaczyć efektowną, odremontowaną niebieską kamienicę z przedszkolem. A to ciepłe światło na parterze na wprost wydobywa się z knajpki "Hiszpańska tancerka", w której świętowaliśmy zeszłoroczne Andrzejki. Wszystko jest tak blisko! :) Po prostu uwielbiam tę starówkę! Będę jeszcze o niej pisał. I zdjęcia też będą!

piątek, 5 listopada 2010

Europa

A pozostając jeszcze przez moment na Placu Litewskim warto spojrzeć w kierunku na deptak i zerknąć na kolejny ładny budynek w mieście: Hotel Europa.
O hotelu tym słyszeliśmy również podczas ostatniego spaceru retrokryminalnego z Marcinem Wrońskim. Przed wojną spotykali się w nim ziemianie z całej okolicy załatwiając interesy, bawiąc się i wyzywając na pojedynki. A jakże! ;)
Póki co jeszcze tam nie byliśmy, to znaczy w środku. Trochę tam za ekskluzywnie chyba jak na ten moment. Ale nie bójcie nic! I tam zajrzymy wiedzeni ciekawością :) A może czyta ktoś, kto był tam wewnątrz i może coś opowiedzieć?

Plac Litewski

W końcu rozstrzygnięto konkurs na zagospodarowanie Placu Litewskiego. To najbardziej reprezentacyjne miejsce w mieście i powinno być jego salonem, więc czas najwyższy! Zgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego miasta we wszystkich zgłoszonych do konkursu koncepcjach architektonicznych uwzględniono zamknięcie dla ruchu samochodowego fragmentu Krakowskiego Przedmieścia od obecnego deptaka, czyli od skrzyżowania z ulicą Kapucyńską, aż do końca Placu, czyli do skrzyżowania Krakowskiego Przedmieścia z ulicami Kołłątaja i 3 Maja. Już sam ten fakt powinien uatrakcyjnić to miejsce.

Wczoraj wybrano zwycięzką koncepcję oraz przyznano II i III nagrodę. Kto ma ochotę może tu kliknąć i obejrzeć wszystkie trzy wizualizacje.

Tak sobie myślę, że zwycięzka praca (pracowni z Krakowa) jest całkiem niezła, podobnie jak ta która zdobyła III lokatę (tutejsza pracownia, efektowna wizualizacja), ale mi bardziej przypadła do gustu propozycja z Katowic, której przyznano II miejsce. I kilka moich argumentów za tym projektem:

1. W wyraźny sposób otwiera przestrzeń łącząc ją z istniejącym już deptakiem na Krakowskim Przedmieściu w taki sposób, że tworzą całość. Koncepcja z III miejsca pięknie eksponuje alejkę do jednego z pałaców przy Placu, ale daje za duży trawnik wokół Pomnika Unii Polsko-Litewskiej zamykający trakt dla pieszych.
2. W katowickiej koncepcji nie ma trawnika wokół Pomnika Unii Polsko-Litewskiej. Jakoś mi tam nie pasuje trawa, bo wtedy wygląda to trochę jak mogiła powstańców z egipskim obeliskiem na szczycie.
3. Zwycięzka koncepcja dzieli Plac linią podziemnych pawilonów handlowo-usługowych na część wyższą i niższą. Jak dla mnie Plac powinien pozostać placem, czyli być na jednym poziomie.

I parę innych przemyśleń mam. Ale jak już wspomniałem wszystkie projekty są ładne. Byle któryś został zrealizowany :)

A Wam jak się podobają koncepcje? W statystykach widzę, że ktoś tam mnie jednak czyta. Super byłoby dostać jakiś komentarz od czasu do czasu ;)

sobota, 30 października 2010

Teatr Osterwy

Dziś rano, zaraz po przyjeździe z giełdy kwiatowej na Elizówce udałem się do centrum po rysunki, które wysłałem wczoraj do plotowania. Idąc z ulicy Bernardyńskiej w Narutowicza mijałem jeden z ładniej odnowionych budynków - siedzibę Teatru im. Juliusza Osterwy. Aż wstyd powiedzieć, ale jeszcze tam nie byliśmy na żadnej sztuce. Jest to tym bardziej przerażające, że nie dalej jak dwa tygodnie temu chciało nam się jechać 180 kilometrów w jedną stronę na kocert do Teatru Roma! Koniecznie musimy się poprawić i odwiedzić lokalny teatr w jakiś jesienny wieczór...

środa, 27 października 2010

druga młodość "blaszaka"

Aldona pokazała mi kiedyś stojący nieopodal naszej ulicy blok. Podobno kiedyś mówiono na niego "blaszak", bo miał elewacje kryte blachą falistą, słowem wyglądał bardziej jak barak niż budynek mieszkalny. Szacunku na pewno nie wzbudzał. Tymczasem dzięki modnej w ostatnich latach termomodernizacji budynek prezentuje się teraz odmieniony, ma kolorowy tynk na ścianach i dobudowane ścianki i daszki przy wejściach na klatkę schodową, a obok stoją drewniane ławki. Wygląda całkiem estetycznie, a nawet powiedziałbym, że ładnie. Jak widać trochę kolorowej farby i małe, pozornie niepotrzebne detale architektoniczne potrafią dodać uroku nawet takim kanciastym bryłom, o których nie można powiedzieć nic więcej poza tym, że mają ściany, okna i drzwi. Szkoda tylko, że ten budujący obrazek uzupełniają leżące na nieprzystrzyżonym i wydeptanym trawniku śmieci...

wtorek, 26 października 2010

Alliance Française - poprawnie

Alliance Française. Stąd właśnie ten "aljans" i parkowanie "za aljansem". Żona mi powiedziała ;) Więc dla porządku piszę. W jednym ze skrzydeł budynku na zdjęciu w poprzednim poście (dokładnie po prawej stronie) jest tam po prostu szkoła francuskiego, albo wydział francuskojęzyczny - w każdym razie ma miejsce jakaś forma przekazywania wiedzy na temat języka francuskiego dla studentów UMCSu. Odtąd będę parkował bardziej świadomie ;)

parkowanie "za aljansem"

Spacer, o którym pisałem w ostatnim poście rozpoczynał się dokładnie koło baobabu na Placu Litewskim. Ten baobab, to tak naprawdę topola, ale wszyscy umawiają się "pod baobabem", a jak mawiał Goebbels: "mów, mów, aż uwierzą" - czy jakoś tak. Spod baobabu widać fontannę, a za nią po lewej stronie spory budynek. To jest chyba pałac zbudowany przez Rosjan w połowie XIX wieku. Piszę o nim, bo często gdy umawiamy się z Aldoną na mieście, to pada między nami sformułowanie "zaparkować za aljansem". Ten "aljans" to napisałem bardzo fonetycznie, bo nie mam pojęcia z jakiego to języka ma być, czy angielskiego, czy francuskiego i w sumie ciągle zapominam co to oznacza konkretnie tu w tym miejscu, w tym przypadku. Ale "parkować za aljansem" jest dla mnie jasne. To znaczy zaparkować na ulicy znajdującej się po drugiej stronie pałacu - na ulicy Radziwiłłowskiej. To jedno z ostatnich miejsc w centrum, na którym można zaparkować za darmo. Ostatnio wprowadzono opłaty za parkowanie w Plazie, więc o ile znalezienie wolnego miejsca do tej pory graniczyło z cudem, o tyle teraz jest jeszcze trudniejsze. Konia z rzędem temu, kto skutecznie rozwiąże problemy komunikacyjne starych miast!

spacer retrokryminalny

W sobotę okazało się, że myliliśmy się co do pogody. Po tym ostatnim, sandomierskim, nastąpił kolejny, słoneczny, złotojesienny weekend. Wymarzony do spacerów. Po piątkowo-sobotniej nocy spędzonej na jedzeniu i oglądaniu filmów (i na jedzeniu!) u Iwony i Marka, wybraliśmy się zatem całą piątką na stare miasto. Z kulturalnej strony internetowej miasta ściągnęliśmy plik mp3 z nagranym głosem przewodnika - Marcina Wrońskiego, autora kryminałów o komisarzu Maciejewskim, których akcja rozgrywa się właśnie tutaj, tyle że w latach 20tych, 30tych ubiegłego stulecia. Czyli w dwudziestoleciu międzywojennym. To była fantastyczna podróż w czasie! Wroński prowadząc nas kolejnymi ulicami z humorem opowiadał o tym jak wyglądało kiedyś codzienne życie w ówczesnym - jakby nie patrzeć - środku Polski, z naciskiem na przeróżne kryminalne ciekawostki. Oboje z Aldoną polecamy! Wprawdzie spacer był zorganizowaną akcją i wraz z nami o godzinie 14tej swoje odtwarzacze empetrójek i telefony uruchomiło wiele innych osób (świetny widok - ludzie ze słuchawkami na uszach idący i patrzący się w tę samą stronę), ale na wędrówkę można się równie dobrze wybrać każdego innego dnia, o dowolnej porze.

Po spacerze mieliśmy dobry apetyt, więc znowu spotkaliśmy się u Iwony i Marka, żeby coś zjeść, zagrać w karty, coś zjeść, zagrać w kości i coś zjeść :) To był dobry weekend!

piątek, 22 października 2010

industrial w budownictwie - tak jak lubię :)

O tym, że Bronowice to stara dzielnica fabryczna już pisałem. O halach na Wrońskiej też. No to dzisiaj kilka słów o ulicy Wolskiej. Otóż w narożniku utworzonym przez ulicę Wolską i ulicę 1 Maja znajduje się kilka budynków pofabrycznych. Jakie zakłady tam kiedyś były - nie wiem. Zauważyłem tylko, że niektóre zabudowania są zabytkowe - z samego początku ubiegłego stulecia. Na jednym widniała liczba 1909 oznaczająca zapewne rok wybudowania. A teraz najlepsze: Budynki są powoli, ale konsekwentnie odnawiane. I nadają okolicy naprawdę interesujący industrialny wygląd.
Loftów na modłę łódzką jeszcze tu nie ma, ale kto wie co będzie w przyszłości? Póki co w jednym z efektownie odnowionych budynków pofabrycznych znajduje się Galeria Wolska - ze sporym parkingiem od strony ulicy Wolskiej. Z tego parkingu mała furtka prowadzi między gęstsze zabudowania przemysłowe, z których podoba mi się zwłaszcza jeden obiekt - ten na zdjęciu poniżej - z czerwonej cegły i nową stolarką okienną.
Tuż obok rusztowania zasłaniają kolejny, właśnie odnawiany budynek pofabryczny. Bardzo lubię zaglądać w tę okolicę, wygląda tam po prostu świetnie! I są widoki na to, że będzie jeszcze lepiej!

wtorek, 19 października 2010

lotnisko

Wojewoda Genowefa Tokarska podpisała wczoraj decyzję (z rygorem natychmiastowej wykonalności) o budowie lotniska w Świdniku. To znaczy, że już można budować i inwestycja rozpocznie się na dobre. Złośliwi mówią, że jeśli rozpocznie się tak jak inne głośne inwestycje w regionie, to można śmiało oczekiwać oddania obiektu gdzieś w okolicach roku 2030, ale miejmy nadzieję, że tak nie będzie i na wakacje za granicę polecimy już w roku 2012.

Świdnik to jedna z dwóch rozpatrywanych poważnie lokalizacji budowy lotniska w województwie. Tam juz po prostu kiedyś było lotnisko, tyle, że trawiaste. Inną lokalizacją była położona nieco dalej od stolicy regionu Niedźwiada. Tajemnicą Poliszynela jest fakt, że wielu wpływowych ludzi wiedziało o tym odpowiednio wcześniej i zakupiło działki w tej okolicy, a potem lobbowało na rzecz Niedźwiady właśnie. Aby korzystnie sprzedać ziemię. I tu należy upatrywać tak długiego przeciągania decyzji o budowie lotniska. No chyba, że ktoś jest niepoprawnym idealistą i upiera się, że to jednak susły perełkowane i obawa przed zniszczeniem ich siedlisk były słusznym (tu można by się zgodzić) i jedynym (ha!) powodem do protestów.

W każdym razie zaczynają budować lotnisko. Wizualizacje z projektu widziałem już dawno, kiedyś natkneliśmy się z Aldoną na wystawione na placu przed ratuszem kolorowe plansze z różnymi projektami konkursowymi, także z tym zwycięskim. Lotnisko wyglądało na bardzo nowoczesne.

A co do susłów, to spokojnie - przesunięto trochę pas startowy i po sprawie. Będą mogły spać dalej. Jak to susły :)

piątek, 15 października 2010

nowy budynek na Zana

O dzielnicy biznesowej miasta pisałem już kiedyś kilka słów, przy innej okazji. W okolicy budynku sądu, pałaców ZUSowskich, nowoczesnych apartamentowców i banków na Zana powstał kolejny, nowy biurowiec. Zielenią szklanej elewacji przypomina nieco PFC i Andersia Tower przy Starym Browarze.

Będąc niedawno w okolicy zrobiłem zdjęcie nowego budynku. Na pierwszym planie widać też linie wysokiego napięcia napędzające podążające tą trasą trolejbusy.

czwartek, 14 października 2010

krótka lista

Wczoraj ogłoszono tzw. krótkie listy miast kandydujących do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury w Polsce i Hiszpanii. W Hiszpani na liście znalazły się Burgos, Segovia, Cordoba, Las Palmas de Grand Canaria, Donostia - San Sebastian i Saragossa, czyli sześć miast. W Polsce z wszystkich jedenastu kandydujących miast do wpisania na krótką listę wybrano tylko pięć. Są to Gdańsk (dawno tam nie byłem, strasznie zaniedbałem w podróżach północ kraju), Katowice (po audycji w Trójce jeden z moich faworytów), Wrocław, nasza droga każdemu polskiemu sercu nadwiślańska stolica no i... Kozi Gród! Trolejbusowe miasto nad Bystrzycą! Piękny sukces! No a teraz trzeba się mocno spiąć na następne kilka miesięcy rozwoju, krzewienia kultury i sportowej rywalizacji. Trzymajcie kciuki!

wtorek, 12 października 2010

Sandomierz po raz kolejny

A obiad po zwiedzeniu zamku Krzyżtopór zjedliśmy w pobliskim Sandomierzu, do którego jak zwykle przybyliśmy z wielką przyjemnością. Tym razem pogoda była znacznie lepsza niż ostatnim razem, gdy byliśmy tu ze Świstakiem, Dorotą i Marcinem, a do tego trafiliśmy na kolorowy, gwarny jarmark zorganizowany na samym, tak dobrze nam znanym ukośnym rynku wokół gotyckiego ratusza. Udał nam się wyjazd! :)
W nadwiślańskiej, niższej części Sandomierza natrafiliśmy na remont mostu i mieliśmy okazję widzieć jak miasto do tej pory usuwa skutki wiosennej i letniej powodzi. Ludzie! Przyjeżdżajcie zwiedzać Sandomierz! Tu naprawdę potrzeba, żeby przybywali turyści. Miasto potrzebuje pieniędzy, a widać, że ich nie marnuje!

jeszcze jedna Biała Dama

Czuliśmy w kościach, że to może być ostatni taki piękny, złotojesienny weekend w tym roku, dlatego wraz z Dagmarą i Jarkiem zrzuciliśmy się na benzynę, i w niedzielę rano wyjechaliśmy w malownicze rejony pobliskiego województwa świętokrzyskiego. Żadne z naszej czwórki nie widziało jeszcze słynnego na całą Polskę zamku Krzyżtopór i postanowiliśmy to nadrobić. Warto było! Dzień był po prostu wspaniały! Cały czas świeciło słońce, a na niebie nie było prawie żadnej chmury! Zamek też spełnił nasze oczekiwania - na zwiedzaniu jego rozlicznych zakamarków spędziliśmy ładnych kilka godzin. Ruiny zamku mają kilka pięter, przestronne sale, niezliczoną ilość okien, głębokie podziemia, kilka wież i baszt. Z przyjemnością wyobrażaliśmy sobie jak musiał wyglądać w latach swojej świetności, przed potopem szwedzkim, kiedy był najpiękniejszym pałacem w Europie, w którym nawet konie w stajniach jadły z marmurowych żłobów przeglądając swe grzywy w kryształowych lustrach. Podobno sufit w komnacie przy sali balowej był dnem wielkiego akwarium! Dopóki nie powstał Wersal nie wybudowano na naszym kontynencie nic równie wspaniałego. Polscy magnaci, to mieli kiedyś rozmach, nie ma co mówić. Szkoda, że pałac cieszył się swoją chwałą raptem 11 lat, a potem był niszczony, palony, rabowany i nic oprócz malowniczych ruin i bajecznych legend z niego nie zostało.



Jedną z takich legend jest ta o Białej Damie, która będąc nieszczęśliwie zakochaną w młodości stała się wyjątkowo wredną osobą. Miała ona małego pieska i ubzdurała sobie, że rozpoznaje on złych ludzi. Gdy tylko psina zaszczekała na kogoś, kto przybył do zamku, natychmiast jej okrótna właścicielka skazywała go na śmierć w mękach i torturach. Działo się tak do czasu gdy do pałacu przybył człowiek, który zabił jędzę zanim na szczeknięcie psa przybyła zamkowa służba. Ale zła dama nadal nawiedza ruiny w towarzystwie swojego pieska i takie spotkanie z nimi jest podobno bardzo złą wróżbą. My na szczęście nie spotkaliśmy Białej Damy, a jedynie podobnie jak nie tak dawno temu w Kórniku, ubraną na biało pannę młodą, która wraz z mężem przybyła do zamku na ślubną sesję fotograficzną :)

piątek, 8 października 2010

Globus

A teraz odskocznia od urlopu. Post jak najbardziej aktualny. Dzisiejszy mroźny poranek urozmaiciła mi wizyta w okolicy hali sportowej "Globus". Stolica Wielkopolski ma swoją "Arenę", Katowice "Spodek", a tutaj mamy "Globus". Pisałem już o nim kilka razy. Byliśmy tam z Aldoną na operze i dwa razy na występach kabaretów. Generalnie sporo tam się dzieje i myślałem, że obiekt ten stoi od dawien dawna, ale okazało się, że ten ciekawy projekt powstał raptem kilka, czy kilkanaście lat temu (dokładnie nie wiem, ale miałem okazję poznać jego projektantów - zarówno panią architekt, jak i projektanta konstrukcji). Dzisiaj wdrapałem się na pobliskie wzniesienie ze wyciągiem i sztucznym stokiem narciarskim, i obejrzałem halę z tej perspektywy. Pojawiające się poranne słońce roztopiło już szron na wschodniej połaci dachu, a ta w cieniu, za świetlikiem kalenicowym była jeszcze biała.
Hala "Globus" jest chyba największym tego typu obiektem w mieście, choć nie jedynym sportowym. A jego właściciel i zarządca, Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji jedną z najwięcej robiących dla mieszkańców organizacji, czy instytucji. Chociaż chyba nie każdy z mieszkańców to dostrzega.

na wyspie

Kontynuując opowieści o urlopowym zwiedzaniu nadmienię jeszcze o jednym z moich ulubionych miejsc - Ostrowie Tumskim. Tam też zawędrowaliśmy. Zawsze wchodząc do wnętrza dostojnej, ceglanej, gotyckiej katedry czuję się wspaniale. Tak było i tym razem. Iwonie i Markowi też się chyba podobało, bo cały czas fotografowali zabytkowe wnętrze, m.in. Złotą Kaplicę upamiętniającą spoczywających pod katedrą pierwszych władców Polski - Mieszka I i jego syna, naszego pierwszego króla Bolesława Chrobrego. Michał natomiast przyczepił się do drewnianego konfesjonału i w zasadzie głównie na nim skupił całą swoją uwagę ;)
Wiem, że katedra jest bardzo stara i nie zawsze wyglądała tak jak ją można oglądać teraz. Była wielokrotnie przebudowana i zmieniana, a jej gotycka monumentalność została na nowo odkryta dopiero po wojnie. Widziałem kilka fotografii Ostrowa Tumskiego sprzed 1939 roku i muszę powiedzieć, że ostatnia odbudowa była zdecydowanie na korzyść kościoła. Idealnie dominuje teraz nad okolicznymi zabudowaniami, wśród których my obejrzeliśmy Pałac Arcybiskupi, Psałterię i kościół NMP stojący na miejscu palatium Mieszka I. Szkoda, że realizując swój napięty plan zwiedzania nie mieliśmy czasu przejść się mostem Jordana do pobliskiej Śródki, bo tam też dawno nie miałem okazji spacerować, no ale może innym razem.

środa, 6 października 2010

Polonia Maior - stolica

Po powrocie z Kórnika zrobiliśmy zakupy i przygotowaliśmy się w mieszkaniu rodziców na przyjęcie gości z daleka. Albo z bliska, zależy z której strony patrzeć. Mniej więcej w momencie emisji serialu "Czas Honoru" (godz. 21:00, program 2 TVP - zdecydowanie polecam, bo dzięki temu serialowi telewizor nie jest tylko bezużytecznym, niepotrzebnie hałasującym meblem) nadjechali Iwona i Marek z kompletnie zaśniętym Michałem. I tak spędziliśmy razem kilka następnych, szybko nam mijających dni. No może nie dokładnie tak, bo Michał się budził od czasu do czasu i zwiedzał razem z nami w przytomności swojego czteroletniego (sprytnego) umysłu.

Przez trzy dni, tj. poniedziałek, wtorek i czwartek staraliśmy się pokazać co tylko się dało w stolicy Wielkopolski. Czasem padało, czasem świeciło słońce, ale w sumie udało nam się sporo zobaczyć. Byliśmy w Starym Browarze, ciekawym pod względem wielu rozwiązań i detali architektonicznych. Przeszliśmy się deptakiem, czyli ulicą Półwiejską. Obejrzeliśmy figurę Starego Marycha - postaci radiowej prowadzącej swego czasu audycję Blubry Starego Marycha popularyzującą piękną, żywą lokalną gwarę miejską. Zwiedziliśmy Stary Rynek, w czwartek widzieliśmy nawet trykające się koziołki nad zegarem na wieży ratuszowej (wieża na zdjęciu, przedtem ostatni raz widziałem koziołki chyba w podstawówce). Zajrzeliśmy do Fary i do kościoła ojców Franciszkanów na Wzgórzu Przemysława. Przespacerowaliśmy się Placem Wolności. Zajrzeliśmy w piękne okolice Zamku Cesarskiego, Placu Adama Mickiewicza, UAMu, fontanny przed operą i samej opery. Obowiązkowo przejechaliśmy się zielonym tramwajem z ulicy Fredry na Garbary. Na Placu Kolegiackim zahaczyliśmy o figury słynnych koziołków, byliśmy też na Placu Bernardyńskim z moją dawną szkołą, a także w nowym parku przy ulicy Zielonej - tym z sympatycznymi figurami chłopca z psem, dziewczynki moczącej nogi w fontannie i pana z parasolem sprawdzającego czy pada. Na Starym Rynku obejrzeliśmy też cztery narożne fontanny i najbardziej ulubione przez Aldonę kolorowe domki budnicze. Zwiedzanie było tym przyjemniejsze, że w domu mogliśmy poczytać dobrze napisany "Spacerownik" ofiarowany mi na tę okazję przez Jędrka i Kasię.

Zwiedziliśmy jeszcze inne miejsca niż wyżej wymienione, ale na dziś posta czas już zakończyć. Będzie kontynuacja.

wtorek, 5 października 2010

dobra knajpa w Kórniku

Niedzielny obiad w Kórniku też zjedliśmy całą gromadą w godnej polecenia restauracji (nazywała się chyba "Jedynka") na rynku. Była niewielka, w prostym stylu, z szklaną witryną na ulicę i ścianami murowanymi z czerwonej cegły, na których wisiały czarno-białe fotografie. Jedna była dokładnie taka jaką dostałem na ostatnie urodziny - z robotnikami siedzącymi na stalowej belce i jedzącymi lunch kilkaset metrów ponad miastem wieżowców. Inna, którą zapamiętałem przedstawiała lokomotywę, która wypadła z piętra starego, przemysłowego budynku, pewnie gdzieś w Anglii lub Stanach Zjednoczonych. Jedzenie też było bardzo dobre, chociaż nieco długo musiałem na nie czekać. Magdą Gessler nie jestem, więc nikt mnie specjalnie poważać w tym względzie nie musi ;) ale generalnie polecam!

Po obiedzie był obowiązkowy spacer nad jeziorem. Doskonały dzień! :)

Biała Dama

Po spacerze w Arboretum przyszedł czas na zwiedzanie wnętrza zamku, miejsca gdzie straszy słynna na całą okolicę Biała Dama. To Teofila z Działyńskich Szołdrska-Potulicka. Z tego co słyszałem zachował się tylko jeden jej portret, a na nim jest ona właśnie w białej sukni. Portret jest całkiem spory i wisi na ścianie jednej z komnat kórnickiego zamku. Widziałem go po raz pierwszy dawno temu, bo do zamku w Kórniku przyprowadzane były (i pewnie nadal są) wycieczki ze wszystkich szkół w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. No i trafiłem tu również swego czasu z harcerzami.
Teofila schodzi nocą z portretu i idzie do parku spacerować z tajemniczym jeźdźcem na czarnym rumaku. Czyli straszy. Taka kara spotkała tę nieprzeciętną, wykształconą kobietę podobno za to, że dbając o okoliczną ludność kazała rozebrać istniejący tu kiedyś w pobliżu zameczek myśliwski, a z cegieł pochodzących z rozbiórki pozwoliła pobudować ludziom murowane kominy w domach, żeby ograniczyć częste w tamtych czasach pożary. Zameczek należał do Górków, którzy w jego podziemiach zgromadzili skarby. Za jej dobry, gospodarny i śmiały uczynek Teofilę przeklęły diabelskie moce - będzie schodziła z portretu i błąkać się po parku do czasu gdy skarb zostanie odnaleziony. Uuuu...

arboretum

No i nie udało się! Chciałem pisać w czasie urlopu, ale po prostu się nie udało. Spędziliśmy go tak intensywnie, że jeszcze dzisiaj jestem niewyspany i ciężko mi zabrać się do roboty. Żeby jednak nie robić większych zaległości, no i żeby blog nie zarastał zielskiem, to jestem.

Na urlop wyjechaliśmy w ostatnią wrześniową sobotę, pociągiem prosto w moje rodzinne kąty. Za zwiedzanie zabraliśmy się od rana następnego dnia korzystając z ładnej, złotojesiennej pogody i wybierając  na przejażdżkę autem tatowym do Kórnika. Zwiedzanie posiadłości Działyńskich i potem (chyba) Górków zaczęliśmy od najstarszego i największego w Polsce arboretum. Tytus Działyński założył je sadząc sprowadzane z całego świata drzewa, pod którymi mogliśmy spokojnie spacerować prawie całkiem sami, bo turystów nie było jeszcze o tak wczesnej porze. A razem z nami spacerowali Kasia z Jędrkiem i Jankiem, a potem jeszcze Beata, Jacek i Zuzia, która wyrosła już na całkiem dużą i zachwycająco śliczną dziewczynkę, jej mała koleżanka Gabrysia z rodzicami, Kasia z Marcinem, Ewelka i Leszek, Agata i Staszek. W sumie zjechały się nas aż cztery pełne samochody i zrobiło się z tego całkiem spore spotkanie!!! :)
A co do samego kórnickiego Arboretum, to oprócz ładnych, szerokich, wprost stworzonych do spacerowania i plenerów fotograficznych (kiedy wychodziliśmy mijała nas młoda para z fotografem) alejek, zdumiewa sam pomysł zasadzenia tak bogatej kolekcji drzew i krzewów, którymi w pełni będą mogli zachwycać się ludzie dopiero za kilkadziesiąt lat, kiedy pierwszego ogrodnika już nie będzie. Po prostu wspaniała idea!

piątek, 24 września 2010

studenci parkują

E, koniec roboty na dziś! Wypchnąłem wszystko co się dało wypchnąć a zaraz jadę po bilety na dworzec. I jutro jedziemy na urlop! Mamy zamiar wypocząć, dobrze się bawić i mieć atrakcje każdego dnia. Postaram się także znaleźć chwilę co dzień lub dwa, żeby wrzucić jakąś krótką notkę na bloga.

A teraz w ramach przedstawiania okolicy zdjęcie ulicy Weteranów na fragmencie przy ulicy Łopacińskiego. O Weteranów już pisałem - to tam gdzie nasza przychodnia, tylko że przychodnia jest na drugim końcu, tym od ulicy Spadochroniarzy. Weteranów nie wije się ani trochę, jest całkiem prosta i zabudowana z obu stron domami i gdzieniegdzie starymi blokami. Taka zabudowa śródmiejska, no bo to w końcu dzielnica Śródmieście. Ten fragment na zdjęciu to nasze ulubione niedzielne miejsce parkingowe. Latem łatwo daje się tu zaparkować, ale kiedy do miasta wracają studenci, to czasami jest to aż niemożliwe, bo wielu z nich - tak jak my - chodzi na msze do kościoła akademickiego. No i zjeżdżają się z całej okolicy studenci UMCSu, KULu, Polibudy, Uniwersytetu Przyrodniczego i Medyka. Nie licząc uczelni prywatnych. I zaczyna się polowanie na wolne miejsca :)
Tą alejką na zdjęciu chodzimy co tydzień do kościoła. Czujecie jak ekstra?

czwartek, 23 września 2010

jesień, ale jest fajnie

Wczorajszy ostatni dzień lata i dzisiejszy pierwszy dzień jesieni wyjątkowo piękne! Na niebie szafir, jak mawia koleżanka Jeżulec z Siedlec. Poranne powietrze mroźne i zdrowe. Jechałem dziś do pracy ulicą Nadbystrzycką, która wzorem znanej skądinąd wisłostrady biegnie wzdłuż największej rzeki w mieście - w tym przypadku Bystrzycy. Jest coś cudownego w jasności genezy niektórych nazw własnych. A jazda? Coś pieknego! Ruch nie taki wielki, mimo porannej godziny, światła prawie ciągle zielone, no i ta przezroczystość dookoła. Na niższych partiach drogi widać było mgłę nad Bystrzycą, pachniało nią nawet. No i jasno było, bo dziś trochę później wyjechałem z domu. Taką jesień to ja rozumiem :)

poniedziałek, 20 września 2010

festiwal nauki

Naprzeciwko parkingu, na którym zaparkowały stare samochody z ostatniego posta, rozpoczyna się teren miasteczka akademickiego największej uczelni w mieście - Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.
Wczoraj odbywał się w miasteczku festiwal naukowy. Mieliśmy tylko chwilę, żeby tam zajrzeć i najbardziej zapamiętaliśmy huk armaty, który otwierał imprezę. Była telewizja i ludzi też przyszło sporo, najwięcej młodzieży w wieku chyba gimnazjalnym. Po minach obecnych widać było, że się podobało :)

niedziela, 19 września 2010

automobile

Dzisiaj wyjechaliśmy do kościoła trochę wcześniej i natknęliśmy się na zlot starych samochodów. Ten czerwony, który widać na powyższym zdjęciu na pierwszym planie, widzieliśmy wcześniej w mieście na jednym ze skrzyżowań, a na parkingu koło UMCSu jeszcze kilka innych. Sfotografowałem wszystkie, więc jeśli otrzymam dużo listów i telefonów od moich wiernych czytelników, to pewnie jeszcze jakieś zdjęcia wrzucę na bloga ;) Póki co te dwa.

wtorek, 14 września 2010

Lubartowska

Dodam jeszcze do wczorajszego posta, że Ewa wcale się już nie boi chodzić Kunickiego, nawet po zmierzchu. Mówiła wczoraj, że znacznie się tam ostatnio polepszyło. Ona wraz z Markiem i Aldoną zgodnie twierdzą, że o wiele bardziej niebezpieczna jest ulica Lubartowska. O dziwo! Lubartowska jest jeszcze ładniejsza! To jedna z częściej niegdyś fotografowanych ulic miasta, widziałem jej przedwojenne zdjęcia w kilku ilustrowanych albumach. Zabudowana jest wyższymi niż na Kunickiego kamienicami, prawie na pewno zabytkowymi. Przy odrobinie wyobraźni można sobie w myślach odtworzyć ich dawny szyk i elegancję. Do tego jeszcze Lubartowska stanowi piękną oś widokową ze starego miasta, od Bramy Krakowskiej w kierunku północnym, aż do skrzyżowania z Unicką. Malowniczości temu widokowi dodaje urozmaicone ukształtowanie terenu, które sprawia, że Lubartowska najpierw schodzi stromo w dół, a potem znowu podnosi się w górę zaginając prawie jak w "Incepcji", którą oglądaliśmy nie tak dawno w kinie razem z Iwoną i Markiem.

Jest tu w mieście kilka miejsc niebezpiecznych. O innych niż Kunickiego i Lubartowska opowiadali mi także Marcin z Dorotą, no i oczywiście Aldona. Kiedyś może zbiorę te opowieści i zrobię specjalny wpis na blogu o tym, ale póki co wystarczy. Jesień idzie, nie ma co w czarnych barwach świata oglądać ;)

poniedziałek, 13 września 2010

Kunickiego

A wczoraj odwiedziliśmy Ewę i Marka. I ich sympatycznego królika, a w zasadzie króliczkę - Filę. Kiedyś już u nich byliśmy, ale wtedy nie znałem tak dobrze tej części miasta i wyprawa na Nowy Świat była możliwa tylko dzięki nawigacji Aldony. Teraz znam drogę doskonale :) I szczerze mówiąc podoba mi się tamta okolica, to znaczy Nowy Świat, a jeszcze bardziej nawet prostopadła do niej ulica Kunickiego, którą okrywa - co mnie niezmiennie dziwi - raczej zła sława. Ulica Kunickiego podoba się też Aldonie, mimo tego, że bałaby się przejść nią po zmierzchu. Ta wielce urokliwa, subtelnie industrialna kraina morderców, złodziei i wszelakiej maści hultajstwa jest piękną miejską arterią o wielkim potencjale. Każda z wypełniających ją niskich kamieniczek po remoncie stałaby się wyjątkowo eleganckim miejscem do życia. Póki co jednak, wedle opowieści, które zasłyszałem, zajmują je w zbyt dużej części podejrzanej maści, terroryzujące okolicę rzezimieszki, permanentnie bezrobotni i nie mająca pomysłu na życie biedota. Plus Bogu ducha winni ludzie, którym się nie powiodło, chociaż absolutnie źli nie są. Ale gdzieniegdzie widać już wylęgającą się Przyszłość - nowe okna, tynki, czyste obejścia. Powoli i mozolnie idzie ku lepszemu. Chciałbym już dzisiaj zobaczyć tę ulicę Kunickiego za dziesięć lat! W zasadzie patrząc na nią już tak ją widzę i może dlatego tak mi się podoba?

Dzień Inżyniera Budownictwa

W piątek byłem w Jakubowicach Konińskich, do których kilka miesięcy temu zabłądziłem szukając wzdłuż ulicy Poligonowej skrzyżowania z ulicą Zelwerowicza. Ulicę Zelwerowicza znalazłem dopiero z Aldoną podczas naszej ostatniej wycieczki rowerowej, a do Jakubowic trafiłem tym razem celowo na zorganizowane przez naszą Okręgową Izbę Inżynierów Budownictwa spotkanie integracyjne. Odbywało się ono rzekomo z okazji Dnia Budowlanych i Dnia Inżyniera Budownictwa. O obu dniach świątecznych usłyszałem po raz pierwszy czytając zaproszenie na spotkanie, ale nie przeszkodziło mi to wybrać się na nie bez żadnego dłuższego namysłu. Tym bardziej, że oprócz naszego autokaru odjeżdżającego z parkingu przy Filharmonii na ulicy Grottgera, na imprezę przybyć mieli członkowie Izby z całego województwa autokarami z Białej Podlaskiej, Chełma i Zamościa. Zauważyłem przy okazji, że zamiast Biała Podlaska wszyscy mówią po prostu Biała i to dość powszechnie, jakby Podlaska była zbytecznym dodatkiem, bo i tak wiadomo o co chodzi.

Spotkanie integracyjne odbyło się w reprezentacyjnym, starannie odrestaurowanym Dworze Anna, o stylowych wnętrzach, zabytkowych murach i otoczonym zadbanym, bardzo dobrze utrzymanym ogrodem. Przybyli na nie generalnie już znający się jak łyse konie inżynierowie obojga płci, z wyraźną jednak przewagą męskiej, w wieku mocno powyżej czterdziestki. Z młodszych roczników przybyliśmy my z Marcinem, a do tego jeden inżynier elektryk i czterech inżynierów branży drogowej, w tym Marcin, mąż Miry. Podczas gdy 45+ przyznawali sobie ordery i wygłaszali przemówienia, my odnaleźliśmy na piętrze całkiem pustą salę ze stołami i rzędami krzeseł. Zajeliśmy ją, a zachęcony szczodrą ręką drogowców kelner przyniósł nam wódkę tak zmrożoną jak jeszcze nigdy nie widziałem. Długo zresztą się na nią i na następne butelki nie napatrzyliśmy ;) A do tego był wyborny grill, zimny bufet z zakąskami i ciasta. Normalnie niech żyją budowlańcy i ich Dzień, choć jeden bez potu, łez i niewdzięczności ludzkiej, za to z suto zastawionymi jadłem i napojami stołami, konkursem dojenia (sztucznej) krowy na dziedzińcu, turniejem strzelania z wiatrówki i wesołą orkiestrą!!! :)

niedziela, 5 września 2010

grzybobranie

Tyle już pisałem o deszczu ostatnio, że w końcu musiało się to stać. Wybraliśmy się na grzyby! Marcin zadzwonił wczoraj do nas z Janowa Lubelskiego, gdzie spędzali z Dorotą weekend u jej rodziców, z wiadomością, że grzyby są, że jest ich pełno, i że mamy przyjeżdżać. Dziś rano wsiedliśmy więc z Aldoną i mamą do samochodu, i wkrótce byliśmy na miejscu. Stąd, razem z Dorotą, Marcinem, i rodzicami Doroty, odjechaliśmy kilka kilometrów od ich domu, po czym wyposażeni w nożyki i kosze weszliśmy w las. Było prawie jak w "Panu Tadeuszu", tylko że mokro niesamowicie, bo padało lub siąpiło cały czas. Mimo to grzybiarzy było sporo, jeszcze wielu poza nami. Tata Doroty powiedział, że pewnie każdy wychodząc z domu mówił sobie w duchu, że w taką pogodę nikomu nie będzie się chciało wybierać do lasu ;)

Zmokliśmy, to fakt. Ale mamy prawdziwki, maślaki i kurki prosto z lasu! Na Boże Narodzenie będą jak znalazł. A do tego pobyliśmy na świeżym powietrzu, na łonie przyrody, no i mieliśmy okazję odwiedzić gościnnych teściów Marcina oraz Janów. Tak zupełnie przy okazji wspomnę, że mama Doroty zrobiła wczoraj dobre ciasto - musimy zdobyć przepis! :)

sobota, 4 września 2010

hale przemysłowe na Bronowicach

Wczorajsze popołudnie i dzisiejsze przedpołudnie dla utrzymania dobrych nastrojów spędziliśmy z Iwoną i Markiem. Znowu oddaliśmy się błogiemu oglądaniu filmów przy chipsach, czekoladzie, ciastkach, grzankach z pieczarkami i herbacie. Marek jest pewnie teraz w Zamościu i filmuje wesele, a Iwona majstruje w domu przy fotach ślubnych, bo takie mieli plany kiedy widzieliśmy się jeszcze parę godzin temu. A właśnie dzisiaj Iwona zaprowadziła nas w zupełnie nową dla mnie okolicę - na ulicę Wrońską (jadąc od Gali ulicą Fabryczną trzeba po przejechaniu pod wiaduktem kolejowym skręcić z Drogi Męczenników Majdanka w lewo). Te tereny są na mojej mapie zaznaczone na fioletowo, co oznacza, że są to, albo przynajmniej kiedyś były, tereny przemysłowe. I faktycznie. Zaraz po skręceniu w lewo w ulicę Wrońską zobaczyliśmy kryte ciemno-czerwoną blachą elewacje kompleksu hal przemysłowych o pięknych, łukowych dachach. Weszliśmy do jednej z nich i zobaczyłem, że ściany są murowane - wspaniale się kiedyś budowało te hale, znacznie ciekawiej od tych stalowych systemowych, choć pewnie drożej. No i przemysłu tam już raczej nie ma. Teraz jest kupczenie. Nie ma się co jednak dziwić - mama Aldonki przypomniała nam niedawno stare porzekadło: Lepszy byle jaki handelek, niż choćby złoty szpadelek :)

o Plazie bez ogródek

Kiedyś wspomniałem, że napiszę parę słów o Plazie. Niech to "kiedyś" będzie teraz. Plazę na ulicy Lipowej otwarto w czerwcu 2007 roku, kiedy jeszcze mieszkałem na Wildzie. Centrum handlowe zlokalizowano mało delikatnie tuż przy starym cmentarzu, o którym już pisałem innym razem, a do tego podobno na miejscu masowych rozstrzeliwań Żydów w czasie okupacji. Rzekomo upamiętnia to tablica wmurowana gdzieś w budynek, ale ja jej nie widziałem. Swego czasu krążyła plotka, że wybudowanie tam galerii handlowej spowoduje jakieś nieszczęście, która to plotka ożyła gwałtownie w maju 2007 roku, kiedy to wielka ulewa zalała nowopowstały obiekt opóźniając wielkie otwarcie o ponad trzy tygodnie. Słowo klątwa wędrowało z ust do ust. Ale Plazę osuszono, stoi do dziś i ma się dobrze. Klienci walą drzwiami i oknami, bo galeria położenie ma świetne - w samym centrum. I nie przeszkadzają jej ani ciasne upakowanie miejsc parkingowych (aż sam jestem ciekaw, czy nie naciągnięto odpowiednich warunków technicznych) ani wygląd, który moim zdaniem jest wyjątkowo szkaradny i pasuje do otoczenia jak pięść do nosa. Prawdę mówiąc za każdym razem gdy widzę z zewnątrz Plazę na Lipowej, to czuję się zgwałcony tym widokiem i aż chce mi się kląć nad tym, że za pieniądze można miastu wyrządzić taką krzywdę. W sumie sama bryła nie jest najgorsza, podobna do innych podobnych Plaz w Polsce, ale jako architektoniczne wypełnienie zabudowy, to po prostu ohyda. Ale jak już pisałem - ludzie przychodzą. Przychodzą, bo jest blisko, bo są modne sklepy, bo są ruchome schody, bo jest szklana winda i można się poczuć jak w wielkim mieście. A poza tym jest ładnie, czysto, są kawiarnie, rastauracje, kino, kolorowe wystawy i pachnie. Wewnątrz jest tak jak chciałoby się, żeby było w całym mieście, o czym pisałem w poprzednim poście.

Tak przy okazji muszę jednak powiedzieć, że w najnowszej części galerii handlowej Olimp na Alei Spółdzielczości Pracy w dzielnicy Bursaki (na północy miasta), gdzie jakieś półtorej godziny temu jedliśmy z Aldoną nasze ulubione ciepłe bagietki czosnkowe, wnętrze jest jeszcze bardziej nowoczesne, przestronne i zachęcające. I chociaż dalej tam z centrum, to i tak ludzie idą - może dlatego, że tak blisko znajdują się gęsto zaludnione blokowiska Czechowa?

ładnie jak w... galerii handlowej

Mam w sobie taki odruch, żeby krytykować chodzenie godzinami po galeriach handlowych jako sposób na spędzanie wolnego czasu. Ale gdyby tak chwilę podumać, o tym dlaczego ludzie to robią, to wychodzi mi na to, że po prostu spełniają w ten sposób swoją wielką tęsknotę do... piękna. Bo przecież galerie handlowe wyglądają tak, jak każdy chciałby, żeby wyglądały nasze miasta. Ulice chciałoby się widzieć takie jakimi są alejki w Olimpie, Starym Browarze albo Arkadii - bez śmieci, czystymi, pachnącymi, z ławeczkami, dobrze utrzymaną zielenią, fontannami, kawiarniami, restauracjami, schludnymi toaletami, bezpiecznymi, pełnymi ludzi. A poza galeriami? Ulice nie są posprzątane. Na chodnikach fruwają przy każdym podmuchu wiatru pogniecione ulotki i papiery po hamburgerach. Zamiast toalet obszczane mury. Są też miejsca niebezpieczne, nieoświetlone, gdzie lepiej nie chodzić po zmierzchu. No i samochodowy tłok... Dlaczego tak łatwo zgadzamy się na wpuszczanie samochodów do centrum? W galeriach są pod ziemią, a alejki są dla ludzi! Analogicznie mogłoby być w całych centrach naszych miast. Urbaniści - do roboty! :)

czwartek, 2 września 2010

aromaty

Dzisiaj raz pada, a raz nie pada, ale zdecydowanie mokro jest i nieprzyjemnie. Raz po raz tylko przejaśnia się i właśnie wtedy zza okna dociera do mnie charakterystyczny, aromatyczny zapach. Przy leżącej nieopodal mojego miejsca pracy ulicy Wrotkowskiej (rzutem kamieniem jest naprawdę blisko, samochodem trochę tylko dalej) znajdują się dwie duże miejskie fabryki. Jedną jest Lubella - ta od makaronów, zdecydowanie bardziej znana, a drugą - i to właśnie z niej lecą zapachy - mające ponad 75-letnią tradycję Zakłady Tytoniowe. Jeśli chodzi o moje głębokie przekonania, to jestem zdecydowanym przeciwnikiem palenia. Jednak sam zapach tytoniu (przed jego paleniem!) jest, no może nie od razu przyjemny, ale interesujący i nie wydaje mi się przykry. A nawet kojarzy mi się sympatycznie, bo podobny zapach towarzyszył w czasie studiów Jędrzejowi, gdy nabijał fajkę. Jak już kurzył, to wiałem, ale jak nabijał było ok. I tak sobie mogę teraz dumać o tym, ale jeszcze tylko chwilę, bo zaraz pędzę do jednej pani architekt, a potem szybko do żony :)

środa, 1 września 2010

pamięcią w stronę słońca

No aż trudno uwierzyć - dopiero parę minut po 19tej, a już szaro na zewnątrz... Padało mocniej lub słabiej przez cały dzień. W te pędy sięgam więc pamięcią do nie tak znowu dawnej wyprawy w Tatry, kiedy to z przyjemnością grzaliśmy się w słońcu i to całymi dniami, przez cały czas naszego wyjazdu. Ciężko teraz sobie wyobrazić, gdy słyszę w radiu, że na Kasprowym leży śnieg! W leżących nieco niżej Kuźnicach, nieopodal stacji kolejki linowej jadącej właśnie na Kasprowy Wierch, rozpoczęliśmy wspaniałą, malowniczą, trzecią już urlopową górską wycieczkę, której nie zdążyłem opisać wcześniej. Rozmawiając o życiu szliśmy przez las i było nam dobrze i ciepło. Minąwszy Boczań, Wysokie i Parzące Turnie wyszliśmy na Skupniów Upłaz, grzbiet odwiedzony już przez niektórych z nas kilkukrotnie, ale ciągle fascynujący, zapewniający piękne widoki na słoneczną Dolinę Jaworzynkę po jednej stronie i Dolinę Olczyską po drugiej. Szło się wspaniale! Po krótkim odpoczynku na przełęczy Diabełek weszliśmy na Przełęcz między Kopami skąd prostym szlakiem, dalej rozważając niuanse dalekiego, pędzonego przez nas gdzieś na nizinach życia, pracy i ludzkich poczynań, dając sobie nawzajem natchnienie do działania i oddychając świeżym górskim powietrzem, dotarliśmy wkrótce do słynnego tatrzańskiego schroniska Murowaniec. A z Murowańca już tylko półgodzinny spacer dzielił nas od brzegu Czarnego Stawu Gąsienicowego, na którym rozsiedliśmy się wygodnie, a słońce i ciepło lało się na nas z góry. Ludzie odpoczywali wszędzie dookoła. Mieliśmy na sobie tylko koszulki z krótkimi rękawkami i krótkie spodenki. Zbocza otaczających nas gór były pięknie oświetlone i tylko miejscami pojawiały się cienie, tym bardziej podkreślające blask pełni lata. Nikt z nas nawet nie myślał o jakimkolwiek deszczu, a już na pewno nie o takim jaki lał się na nas strugami dzisiaj. Tam, wtedy mokra i zimna była tylko przynosząca ochłodę woda w Stawie, po której pływały tu i ówdzie dzikie kaczki...

Przy niezmiennie dobrej pogodzie przyszło nam wracać do Kuźnic, drogą przez Murowaniec, gdzie zjedliśmy po kawałku pysznego ciasta i dalej mijając pasterskie szałasy (na zdjęciu) pod górkę i potem z Przełęczy między Kopami w dół do Doliny Jaworzynki. Ależ było pięknie!

pierwszy dzień szkoły

Dzisiejszego deszczowego poranka zawiozłem Aldonę gdzieś na ulicę Zemborzycką, tuż przy ulicy Południowej, gdzie moja piękna żona od ponad tygodnia kontroluje z ramienia Wojewody jakiś ośrodek marnotrawiący pieniądze z państwowego budżetu. Padało przez całą drogę, deszcz był wyjątkowo moczysty i zalewał nas ze wszystkich stron. Czuliśmy się trochę jak w akwarium, tylko odwrotnie. Po drodze zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu przy Plazie. Czekając na zielone światło widzieliśmy stojących przed wejściem na przejście ludzi - wyjątkowo wielu jak na tę porę dnia. Przypomnieliśmy sobie wtedy, że przecież dzisiaj pierwszy dzień września, a więc rozpoczyna się szkoła! Skryty pod parasolami tłum licealistów przemaszerował przed maską naszego zanurzonego w strugach wielkich kropel deszczu międzyplanetarnego pojazdu o suchym wnętrzu, a Aldona zauważyła nie bez pewnej nostalgii, że uczniowie - poza kilkoma wyjątkami - ubrani są jakoś tak zwyczajnie, w dżinsy i bluzy, jakieś zwykłe kurtki. Tylko kilku chłopców miało na sobie garnitury, albo płaszcze i tylko kilka licealistek maszerowało w eleganckich spódnicach. Czyli pewnie w zasadzie ten dzień niczym się dla większości uczniów nie różni od innych dni w szkole. I co? Już nie będą mieli na początek roku akademii, w której pani Dyrektor przypomni drżącym głosem, że oni mogą sobie spokojnie się uczyć, a w 39tym dzieci zamiast iść do szkoły musiały chować się przed bombami?

Rety, ale jesteśmy starzy ;)

wtorek, 31 sierpnia 2010

super jest siedzieć w suchym, ciepłym domu

Ostatnimi czasy dość często jeżdżę po mieście samochodem. Odwiedzam zwłaszcza Czuby i dzielnicę L.S.M. Dzisiaj sunąłem w strugach deszczu między rozległymi osiedlami bloków jednym ciągiem przez cztery ronda w południowo-zachodniej części miasta - od ronda Represjonowanych Żołnierzy Górników za przemysłowym Wrotkowem, przez rondo Narodowych Sił Zbrojnych i rondo Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, aż po rondo błogosławionego księdza Emiliana Kowcza, gdzie odbiłem już w kierunku alei Kraśnickiej (tej wiecznie zakorkowanej) i dalej na Sławin, do domu. A lało jak z cebra! Październikowo jakoś tak się porobiło. Lato skończyło się nagle i teraz coraz częściej pada. Czuję się wtedy w takim aucie jak w pojeździe kosmicznym sunącym nad zimną, obcą planetą. Dzisiaj to już wyjątkowo! Dobrze, że nic nie nawaliło w moim pojeździe i po załatwieniu wszystkich spraw dotarłem suchy do domu... A nie wiadomo, czy wszyscy będą mieli takie szczęście. Aż struchlałem, kiedy dzisiaj w radio powiedzieli, że obfite deszcze wystąpią na terenie prawie całego naszego kraju, a zwłaszcza na południowym wschodzie. Czyżby szła czwarta już fala powodziowa?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

festyn

Znowu nie pisałem tak długo, że gdybym miał opowiedzieć o wszystkim co się działo, to siedziałbym caly dzień przed komputerem. Nie żebym i tak nie siedział, no ale jednak nie dla blogowania. Mam teraz jednak chwilę oddechu, tak zwaną przerwę śniadaniową, więc napiszę krótko o wczorajszym niedzielnym popołudniu. Razem z Dorotą i Marcinem wybraliśmy się (mieliśmy specjalne zaproszenia) na festyn organizowany przez jeden z miejscowych składów budowlanych. Wiadomo - nie przepuścimy darmowego jedzenia z grilla (kiełbaski, karkówka - pycha!), waty cukrowej i popcornu ;) Dodatkową atrakcją był występ zespołu reklamującego jednego z czołowych producentów dachówki ceramicznej, śpiewającego znane przeboje muzyki rockowej i bisowany dwa razy hit pt. "robimy dachówkę", którego fragment znany jest podobno z reklamy telewizyjnej. Szaleństwo! Aldona i Dorota wzdychały do basisty, bo miał rzekomo "to coś". Ale do domu wróciły z własnymi mężami, więc luuuz ;)

Wracając z festynu, który był przy ulicy Głuskiej (nie wiem, czy to jeszcze Abramowice, dzielnica miasta, czy już miejscowość Głusk) przejechaliśmy się nowym odcinkiem ulicy Krańcowej, łączącym ulicę Kunickiego ze starym odcinkiem prowadzącym do Makro. Jechało się wygodnie i przyjemnie - aż miło popatrzeć na przydatną, ukończoną inwestycję!

środa, 4 sierpnia 2010

wędrówki dla wytrwałych, wpis zresztą też ;)

Sięgając pamięcią jakieś dwa tygodnie wstecz należałoby kilka słów wspomnieć na temat urlopu, ponieważ odwiedziliśmy w trakcie jego trwania kilka ciekawych, wartych uwagi miejsc. Rankiem na drugi dzień po koncercie inaugurującym festiwal Inne Brzmienia wyruszyliśmy razem z Dorotą i Marcinem w kierunku Krakowa i dalej do stolicy polskich Tatr – Zakopanego. Byliśmy tam już razem całą czwórką trzy lata temu, ale to było zanim zacząłem pisać bloga, więc nie ma o tym wcześniej ani słowa. A wtedy to właśnie przy dobrej pogodzie przewędrowaliśmy grzbietami Czerwonych Wierchów, a w jeden z deszczowych i pochmurnych dni przemaszerowaliśmy Doliną Białki i Doliną Rybiego Potoku aż nad zamglone Morskie Oko, a z Marcinem we dwóch nawet nieco wyżej, nad brzeg Czarnego Stawu pod Rysami. Więcej nie udało nam się wtedy zobaczyć, bo pobyt był krótki, a pogoda nie rozpieszczała…

W tym roku pogoda była wspaniała! Tak więc gdy tylko zjawili się Ewelina i Leszek, którzy przybyli do Zakopanego bardziej romantycznym środkiem transportu, bo pociągiem, i kiedy rozlokowaliśmy się już w pokojach wynajętych w góralskiej chacie, której właścicieli Ewelina i Leszek poznali właśnie trzy lata temu podczas swojej podróży poślubnej – stąd namiar na noclegi w świetnych warunkach – zebraliśmy się w męskim gronie planując wykorzystanie sprzyjającej aury na górskie wycieczki. Spośród pięciu dni urlopu aż trzy spędziliśmy w samych Tatrach.

Pierwszą wycieczkę rozpoczęliśmy idąc na skróty, to znaczy prosto z naszej góralskiej chaty na pokryty polem Gąsieniców Wierch, a potem mając przed sobą doskonały widok na Giewont i całego Śpiącego Rycerza skierowaliśmy swoje kroki prosto przez Księży Las, w którym zamarudziliśmy trochę plącząc się między ścieżynkami wydeptanymi czy to przez ludzi, czy przez zwierzęta, aż w końcu wydostaliśmy się na drogę prowadzącą do Doliny Strążyskiej. Wkrótce otoczyły nas skały i zalesione górskie zbocza, a my szliśmy coraz bardziej wgłąb Doliny. Razem z innymi turystami, wsłuchani w głośny szum Strążyskiego Potoku i wpadających do niego strumieni minęliśmy małą drewnianą chatkę, w której ludzie kupowali herbatę i różne dania obiadowe, albo odpoczywali na ławkach lub po prostu na trawie zajadając przyniesione kanapki i czekoladę, i dotarliśmy na Strążyską Polanę, a stąd po niedługim czasie do spadającej z wysokiej skały Siklawicy. Potem jeszcze czekał nas spacer pod górę stromą Ścieżką nad Reglami, która zaprowadziła nas na Czerwoną Przełęcz, z której to Przełęczy z kolei wydostaliśmy się z otaczających nas dookoła lasów na odsłoniętą Sarnią Skałę – wymarzone miejsce na odpoczynek i karmienie oczu okupionymi wysiłkiem widokami na dziką panoramę Tatr Wysokich na południu i leżące w dolinie na północy Zakopane. Szczyt okazał się całkiem rozległą, otoczoną skałami platformą, pełną bardzo wygodnych miejsc, tylko czekających aby sobie na nich usiąść i w bliskim sąsiedztwie górującego nad nami Giewontu, który zdawał się być na wyciągnięcie ręki, spokojnie chłonąć majestat tatrzańskich wierchów. Zostaliśmy tam dłużej, bo ciężko było nam rozstać się z tak pięknym miejscem. W końcu jednak zaszyliśmy się znowu w las i okrążając od wschodu szczyt Igła zeszliśmy do Doliny Białego, którą wzdłuż Białego Potoku dotarliśmy pod Wielką Krokiew – miejsce triumfów Adama Małysza – gdzie w zasadzie nasz pierwszy górski spacer dobiegł końca.

Druga wyprawa była nieco dłuższa, ale zaczęliśmy ją w wyjątkowo komfortowych warunkach. Błogosławiąc w duchu, i na głos zresztą też, kunszt dawnych inżynierów, a także odczekawszy dwie godziny w długim, wijącym się od przystanków dla busów pod stacją w Kuźnicach, przez kamienne schody, aż po położone wyżej kasy biletowe ogonku, skorzystaliśmy z kolejki linowej, która przy wtórze przeboju Ireny Santor „Już nie ma dzikich plaż” wwiozła nas z przesiadką na stacji Myślenickie Turnie tuż pod sam Kasprowy Wierch. Tu owiał nas lekko chłodniejszy wiatr, a wzrok przykuły doskonale widoczne na zachodzie dwutysięczniki Czerwonych Wierchów w Tatrach Zachodnich, znane doskonale całej naszej szóstce, choć z różnych wędrówek. Tym razem udaliśmy się jednak na południowy wschód, szlakiem wiodącym odsłoniętym, trawiastym górskim grzbietem przez Beskid i przełęcz Liliowe na Skrajną Turnię, a dalej przez Skrajną Przełęcz na Pośrednią Turnię, z której w całej okazałości ukazała się nam Świnica, nazywana przez nas pieszczotliwie Świnią. Kiedy skończyły się połacie zielonej trawy, a zamiast niej otoczyły nas surowe, ostre skały Skrajnego Żlebu, Świnia zrobiła na nas duże wrażenie, a nasz respekt do niej rósł w miarę zbliżania się do Świnickiej Przełęczy, kiedy to jej groźny, szary masyw zbliżał się coraz bardziej. Było gorąco, słońce prażyło, a nas i tak przeszył dreszcz emocji na myśl o dalszej wędrówce. Ruszyliśmy! Żarty się skończyły, a zaczęła fascynująca wycieczka przez ledwo widoczne wśród skał górskie ścieżki, całe szczęście, że całkiem dobrze oznaczone biało-czerwonymi znakami szlaku turystycznego i w co trudniejszych miejscach zabezpieczone solidnie zamocowanymi w trzewiach góry stalowymi łańcuchami. Ewelka i Leszek w pewnym momencie zawrócili i wybrali dalszą drogę ze Świnickiej Przełęczy stromą ścieżką w dół, obok Zielonego Stawu, Litworowego Stawu i Troiśniaka, aż do Murowańca i stamtąd przez Skupniów Upłaz do samych Kuźnic, natomiast Aldonka i ja, a razem z nami Dorota i Marcin zdecydowaliśmy się iść dalej, zachwyceni widokami na Dolinę Gąsienicową po jednej stronie Świnicy i Dolinkę pod Kołem z Zadnim Stawem Polskim po drugiej. Turystów było już tu niewielu, a Ci którzy z nami szli wyglądali na doświadczonych. Otaczała nas cisza, a roztaczający się dookoła obraz dzikiej przyrody Tatrzańskiego Parku Narodowego zapierał dech w piersiach. Zejście ze Świnicy okazało się jeszcze bardziej wymagające niż wejście na nią. Cóż, Świnia zapewniała nam niezapomniane wrażenia. Ścieżka wiodła dalej na wschód idąc przez maleńki fragment wąską skalną granią, a dalej ścieżką przylepioną do stromego, niemal pionowego, kamiennego zbocza.


Niektórych miejsc w ogóle nie udałoby się nam przejść, gdyby nie zamocowane w skale klamry, po których schodziliśmy ostrożnie jak po drabinie. Szliśmy więc przylepieni z lewej strony do górskiej ściany oddzielającej nas od Doliny Gąsienicowej, mając po stronie prawej przepaść i znajdującą się na jej dnie przepiękną Doliną Pięciu Stawów Polskich. I tak było aż do przełęczy Zawrat, którą pamiętam z wiosennej wyprawy sprzed paru lat, gdy była cała zasypana śniegiem, a teraz pokazała się nam w pełnym słońcu. Zawrat, początek legendarnego tatrzańskiego szlaku Orla Perć jest górskim siodłem, z którego można z jednej strony zejść Zawratowym Żlebem do Czarnego Stawu Gąsienicowego, a z drugiej łagodniejszą ścieżką do malowniczej Doliny Pięciu Stawów Polskich, moim zdaniem najpiękniejszego miejsca w całych polskich Tatrach.

(fot. Marcin K.)
Po krótkim odpoczynku i po odtańczeniu tańca radości przez Aldonę i Dorotę, to właśnie tę drugą drogę wybraliśmy, teraz idąc już całkiem bezpieczną, choć długą, ścieżką schodzącą coraz niżej obok Zadniego, Czarnego i Wielkiego Stawu Polskiego, przez mały mostek na Siklawie, przy Małym Stawie Polskim, aż do schroniska PTTK położonego nad Przednim Stawem Polskim. Ścieżka była długa, ale broń Boże nie nudna. Zwłaszcza Marcin długo kontemplował otaczające nas górskie grzbiety, a nawet snuliśmy już plany wyprawy na Szpiglasową Przełęcz – gór nie było nam dość! Dopiero schodząc ze schroniska w Dolinę Roztoki gdzie widoki zasłonił nam las i kierując się do Wodogrzmotów Mickiewicza, skąd asfaltową już drogą dotrzeć mieliśmy do Palenicy Białczańskiej, poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmęczeni i że nogi nas trochę bolą. No ale rozpoczętą wędrówkę trzeba było zakończyć, więc dzielnie dotarliśmy na przystanek busów. W Zakopanem dodatkowo poczuliśmy z Aldonką głód i z wilczym apetytem zakończyliśmy wyprawę późno-wieczorną przekąską w lokalnej restauracji. A była to restauracja McDonald’s :)

Trzecią wyprawę i inne atrakcje urlopu opiszę potem, bo teraz się zrobiło nagle już po dziewiątej wieczorem, a rano znowu trzeba rysować…

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Zamość

Znowu mi blog zarasta, a to jak zwykle wcale nie dlatego, że nic się nie dzieje, tylko że się dzieje bardzo dużo. Lato przebiega zacnie, bo póki co nie zmarnowaliśmy żadnego weekendu i każdy z nich spędziliśmy inaczej niż zwykły dzień. Przez to narobiło się trochę zaległości w pisaniu, bo przecież ani słowa jeszcze nie było o urlopie w Tatrach, o wizycie rodziców, o grillu kolejnym, albo o ostatnim, pierwszym sierpniowym, weekendzie, podczas którego zahaczyliśmy o Zamość. No to może nadrabianie zaległości od końca zacznę, czyli od Zamościa właśnie. A było tak, że wczoraj rano myśleliśmy na głos o tym, żeby się wybrać na rowery, bo dzień był wyjątkowo pogodny. I pewnie byśmy pojechali, ale niedługo po naszym powrocie z kościoła zadzwonił Marek i zaproponował samochodowy wypad za miasto. Długo nas nie trzeba było namawiać…
(fot. Iwona R.)
Razem z Iwoną, Markiem i Michałem spędziliśmy w Zamościu kilka słonecznych godzin odwiedzając przydrożną knajpkę, fragmenty starych miejskich fortyfikacji, rozległy zielony park i – przede wszystkim – urokliwy zamojski rynek.
(fot. Iwona R.)
Ostatni raz widziałem go jakieś dwanaście lat temu i od tego czasu jeszcze wypiękniał, kamieniczki nabrały kolorów, a sam plac przed ratuszem zaroił się od zrelaksowanych, wypoczętych, spokojnych, uśmiechniętych mieszkańców. Najwięcej było dzieci – dzieci jedzących lody, dzieci goniących gołębie, dzieci jeżdżących na rowerach i na rolkach, dzieci lepiących się od waty cukrowej, dzieci biegających wokół rodziców, na cokołach pomników i na murkach. Bardzo młode miasto ten Zamość!
(fot. Iwona R.)
Wpasowaliśmy się w ten krajobraz doskonale oddając przyjemności leniwego spacerowania i beztroskich pogawędek. Iwona pstrykała zdjęcia i użyczyła mi kilku na bloga, więc możecie sobie spojrzeć jej okiem na Zamość. Michał też świetnie się bawił i nawet dostał lody, chociaż nie zjadł wszystkich klusek na obiad.
(fot. Iwona R.)
I jeszcze jedna moja zauważka o Zamościu, byłym mieście wojewódzkim. W świetnie zachowane mury fortyfikacji wpasowano w kilku miejscach pawilony handlowe, które dzięki prostym zabiegom architektonicznym (głównie obiekty małej architektury) wyglądają po prostu ładnie i estetycznie. Czyli można! Tym bardziej złości mnie teraz niezagospodarowane podzamcze na naszym własnym podwórku, w OBECNYM mieście wojewódzkim. Na niektóre rzeczy szkoda słów.
Ej rozpisałem się, no to jeszcze jedna śmiesznostka, która zwraca moją uwagę we wszystkich wschodnich miastach Polski – czołobitność względem Józefa Piłsudskiego. Na rynku w Zamościu jest nawet płyta, którą wmurowano w miejscu gdzie Marszałek wysłuchał w 1922 roku mszy świętej. Kto tu przegina? Ludzie, czy ja, że zauważam takie rzeczy?

sobota, 10 lipca 2010

Giulia y Los Tellarini

Wczoraj rozpoczął się festiwal Inne Brzmienia (http://www.innebrzmienia.pl) Byliśmy na Rynku, kiedy otwierał go miejscowy klikon, jedyny taki okaz w Europie środkowo-wschodniej. Klikon, to krzykacz miejski, taki co chodzi na przykład przed prezydentem miasta i woła "słuchajcie mieszczanie i mieszczki! słuchaaaaajcieeee". Ten nasz jeździ na zloty podobnych krzykaczy miejskich do Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii i gdzie tylko takie zloty się odbywają. Wczorajszego wieczoru wystąpił w stroju krzykacza angielskiego. Jest już sędziwego wieku, ale głos ma rzeczywiście donośny, bo mikrofonu nie używał. Nie wiemy jak było go słychać dalej, bo staliśmy pod samą sceną, ale chyba jednak słyszeli go wszyscy, bo naukowo stwierdzono, że jego głos ma 84, albo nawet 86 decybeli :)

Oj muszę kończyć, bo Marcin z Dorotą właśnie zadzwonili, że już do nas jadą i zabieramy się z nimi do Zakopanego. Więc krótko tylko: na koncercie otwarcia wystąpił zespół Giulia y Los Tellarini z Hiszpani i było czego posłuchać. Nazwa zespołu nic mi nie mówiła, ale znaliśmy go chociażby z tego utworu: http://www.youtube.com/watch?v=Ywf76zI5hnA

No to lecimy! :)

piątek, 9 lipca 2010

secret garden

Ejże, ale nie jest przecież tak, że aby zażyć wywczasu, trzeba zaraz jechać gdzieś daleko, choćby i do Kozienic. Zeszły weekend był dla przykładu trochę bardziej pracowity. W sobotę nici były z wypoczynku, bo znowu przyssałem się do fotela i monitora. Jedyną radością i atrakcją była wizyta Michałka, który wpadł do nas w odwiedziny rozczulając Aldonę swoim "ciociuniu" i bawił się z nią przez pół dnia. W niedzielę natomiast udało mi się wstać od komputera dopiero po drugiej po południu. Nie było więc czasu na jakiś wyjazd, czy inne dalekie atrakcje. A i tak był wywczas! Bo nagle mój nos wyczuł dochodzące zza balkonu zapachy, gdzie mięsne smakołyki grillowała Aldona - mistrzyni grilla :) Odwiedzili nas Iwona i Marek, i Michałek oczywiście. Było grillowanie, sałatkowanie i ciastowanie, popijanie sokami i colą, przyprawione swobodną gadką o najprostszych i najmilszych sprawach. Ukryliśmy się wszyscy w ogródku za domem, który odgrodzony z zewsząd od ulic stał się naszym niewielkim, ale luksusowym kurortem z zielonym, zachęcającym do biegania na bosaka trawnikiem, podstępnie usypiającym leżakiem, szerokim, chroniącym przed żarem parasolem przeciwsłonecznym i… plastikową zjeżdżalnią dla Michałka, który wprawdzie wolałby siedzieć w jakimś – koniecznie prawdziwym - samochodzie, albo chociaż bawić się kluczykami do niego, ale z braku laku uznał, że dobre i to ;) Ech, czegóż więcej potrzeba do szczęścia? Po co dalekie podróże, wyjazdy, wakacje all inclusive, wycieczki za miasto, gdy można dwa kroki od domu znaleźć taki relaks i spokój. Gdyby taka pogoda miała tu być całe lato, to moglibyśmy na urlop pojechać do… ogródka :) Wśród kwiatów i krzewów mamy Aldonki, w wytartych spodniach z podartymi kieszeniami, w otoczeniu cebulki, lubczyku i innych przypraw i warzyw, pełni luzu i swobody zażywalibyśmy urlopowego odpoczynku, a Michałek zabawiałby nas inteligentną rozmową. A ma chłopak trafne spostrzeżenia. Na westchnięcie Aldonki, że lata już jej lecą zapytał z powagą: „ciociu, ale gdzie lecą?” :) Lato jest doskonałe!