poniedziałek, 26 maja 2008

nad morzem

Zdarzyło nam się też jeść kolację w małej restauracji kilka kroków od morza. Budynek, w którym jedliśmy miał typową dla okolicy architekturę, wielkie przeszklenia na ścianach i surowe wnętrza. Zanim otworzono tu restaurację, w budynku można było kupić liny, karabińczyki, kapoki i w ogóle cały osprzęt żeglarski. Sklep przeniesiono kawałek dalej, a w grudniu zeszłego roku w budynku otworzono knajpkę. I natychmiast znalazła ona uznanie wśród okolicznych mieszkańców i przyjezdnych. Można dobrze (jak na szwedzkie standardy…) zjeść, popatrzeć na przycumowane do pomostów jachty i nawdychać się jodu. Podobno wiele osób z głębi Szwecji ma tu w okolicy małe letnie domki i spędza nad morzem ciepłe miesiące. A ci którzy mają tu na miejscu swoje domy zwykle nie mają już letnich domów, tylko te tutaj. I tak sobie żyją ci Szwedzi :)

Biblia w szufladzie

No i przyszedł czas, żeby napisać jeszcze kilka słów o wrażeniach ze Szwecji. Ciekawe było na przykład to, że w szufladzie biurka w pokoju hotelowym w Angelholm znalazłem Pismo Święte. To był Nowy Testament. Wydanie było ciekawe, bo na kilku pierwszych stronach wydrukowano w chyba wszystkich ze znanych języków – także w polskim – jedno zdanie, to mówiące, że Pan posłał swojego Syna, aby każdy kto w niego wierzy nie umarł, ale miał życie wieczne. I tak sobie pomyślałem, że w Polsce taki hotel spotkałby się z wieloma atakami z zewnątrz i zarzutami, że jest tendencyjny, nietolerancyjny, zaściankowy i ciemnogrodzki. A w Szwecji, która nam czasami kojarzy się z materialnym rajem ale duchową pustynią, Pismo Święte w każdym pokoju hotelowym jest zupełnie normalne. Ot, ciekawostka.

środa, 14 maja 2008

Szwedzi nie lubią Francuzów

Szwedzi – przynajmniej Ci przeze mnie poznani – nie lubią Francuzów. Najbardziej za to, że nie posługują się językiem angielskim. Na przykład zagada się do nich we Francji po angielsku, a Ci wszystko rozumieją, ale odpowiadają po francusku. Szwedów doprowadza to do szewskiej pasji. Marzą o tym, żeby Francuzowi, który przyjedzie do Szwecji i zagada po angielsku odpowiedzieć po szwedzku :) Aż strach było mówić głośno, że Polacy raczej lubią Francuzów. Takie międzynarodowe niuanse ;) A na resztę opowieści jeszcze przyjdzie czas…

kubb

W piątkowe popołudnie miałem okazję zagrać w tradycyjną szwedzką grę: Kubb. Z początku wydała mi się mało interesująca, bo polega z grubsza rzecz biorąc na rzucaniu kawałkami drewna w inne kawałki drewna, czyli żadnych rewelacji. Ale przysięgam, że wciąga i budzi niesamowite emocje! A gra się tak: Są dwie drużyny. Każda ustawia pięć swoich drewnianych klocków – nazwę je pionkami – w jednej linii. Linie pionków każdej z drużyn ustawia się w odległości kilkunastu metrów od siebie. Na środku, między liniami pionków stawia się największego z nich – króla. Potem się rzuca drewnianymi klockami podobnymi z wyglądu do kręgli w pionki przeciwnej drużyny. Kręgli jest sześć. Najpierw rzuca jedna drużyna, a potem druga. Gra polega na strąceniu wszystkich pionków przeciwnika, a potem króla. Króla trzeba jednak zbić w tej samej rundzie, w której zbije się ostatniego pionka. I to właśnie budzi największe emocje!!! Bo przecież można zbić piątego pionka ostatnim kręglem i wtedy nie ma już czym rzucić w króla, i się przegrywa! Albo można zbić pionki pięcioma kręglami, a szóstym chybić króla. I się przegrywa! Przegrywa się również, gdy niechcący zbije się króla zanim zbije się wszystkie pionki. Ale to właśnie zbijanie króla ostatnim kręglem jest najbardziej emocjonujące! Naprawdę!!! :) Może to trochę dziwacznie wygląda za pierwszym razem, ale teraz chętnie bym sobie zagrał. Idealna zabawa na grilla w ogródku.

nocni goście za oknem

Przez dwie noce spałem w pokoju hotelowym z dwoma dużymi oknami bez firan skierowanymi prosto na ulicę. Tuż pod oknami był niezbyt szeroki dach niższej kondygnacji kryty blachą – taką chyba na rąbek stojący. Okno w nocy miałem uchylone, a drugiej nocy obudziły mnie kroki na dachu. Noc była ciepła i ktoś sobie spacerował za szybą. Pewnie wyszli na papierosa, bo w Szwecji nie wolno palić w pomieszczeniach budynków publicznych. Były to przynajmniej dwie osoby, bo słyszałem jak rozmawiały ze sobą. Byłem tak zmęczony, że przewróciłem się tylko na drugi bok i spałem dalej. W tym kraju naprawdę można czuć się bezpiecznie.

lato w Angelholm

Z małym poślizgiem spieszę z garścią opowieści ze Szwecji. W Angelholm zawitało lato. Miasteczko rozkwieciło się w parkach, na skwerach i nad rzeką. Najładniejszy kwietniki widziałem niedaleko placu wyglądającego na rynek. Oprócz kwiatów była tam mała sadzawka, ławki i spokojnie spacerował sobie kaczor z kaczką. Kawałek dalej stał kościół – zapewne protestancki – z prostymi białymi ścianami. Na krótko przystrzyżonym trawniku wokół kościoła cmentarz z prostymi kamiennymi płytami. Niesamowita skromność formy wszystkiego dookoła. Podobało mi się.

środa, 7 maja 2008

skandynawska idylla

Nad samym morzem znajdują się małe rybackie wioski. Czyste, schludne, ciche, spokojne i łagodne jak miejscowy klimat. Ulice wąskie, trochę kręte, puste. Domy małe i uderzająco proste - najczęściej dwukondygnacyjne z prostym dwuspadowym dachem. Elewacja z cegły, albo drewna, czasem tylko otynkowana. Ściany zwrócone ku morzu zwykle mocno - niemal całkowicie - przeszklone, nawet w tych starszych budynkach. Jest to tym bardziej zaskakujące, że to przecież dość odważna architektura i u nas mało popularna, a tu owszem, i to od dawna. Domy są maleńkie, ale podobno wyjątkowo drogie, zapewne ze względu na atrakcyjną lokalizację. Na plażach łodzie i kutry rybackie. Trochę jak w "Kronikach portowych", tylko dużo cieplej. Ciekawie pachnie, tak morzem. I wreszcie Szwedzi na brzegu. Jakaś para na trawniku - fotografują kwiaty. Inni jedzą, piją, rozmawiają, odpoczywają. Po 16tej mało kto jeszcze tu pracuje. Jest cicho i jakby leniwie. W pobliżu wiosek rybackich zielone, łagodne wzgórza, na które prowadzą wąskie drogi, wzdłuż których pasą się owce. Idylla. Jak przyjemnie jest tak żyć! Czytałem rano, że mieszkający niedaleko Duńczycy, czyli bądź co bądź też skandynawowie, są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Przynajmniej za takich się uważają. Czyli takimi się czują, więc w sumie właśnie takimi są :) I wcale im się nie dziwię. Żyją dostatnio, choć bez wystawności i ostentacyjnego luksusu, za to w funkcjonalnych, estetycznych przestrzeniach. Architektura jest wręcz surowa, ale dzięki temu podkreślająca prawdziwość i szczerość mieszkańców, którzy dodatkowo nie obwarowują się płotami, murami, zasiekami, tylko mają duże okna bez zbędnych zasłon i firan. Są otwarci, szeroko uśmiechnięci i z poczuciem humoru. Pełni luzu i dystansu do siebie. Przyjaźni.

Ale i tak nie chciałbym tu zamieszkać na stałe. A to dlatego, że jak na mój gust jedzą tu stanowczo za dużo ryb :) przyrządzanych na specyficzne lokalne sposoby. Sami Szwedzi są chyba tego świadomi, bo dzisiaj w pracy zamówili specjalnie dla nas osobne menu, wiedząc, że w innych częściach kontynentu ludzie jedzą zupełnie inne potrawy i mogą nie przepadać za lokalnymi specjałami. W ten sposób cudem uniknęliśmy kosztowania typowej lokalnej potrawy - jakiejś bardzo przesolonej, bardzo mocno przysmażonej ryby. I dobrze! ;)

ziemniaki na wagę złota

Tym razem Szwedzi zorganizowali nocleg w Angelholm. Niedaleko tenisowego miasteczka Bastad, no w każdym razie ten sam region. A region ten słynie między innymi z najlepszych w kraju... Ziemniaków. Na polach rozciągnięte są wielkie połacie folii, pod którymi rosną w cieple smakowite bulwy. Podobno w pierwszym tygodniu wiosennych zbiorów kilogram młodych ziemniaków kosztuje tu 500 koron, czyli jakieś 200 złotych! Potem co tydzień ziemniaki tanieją o połowę, a na święto przesilenia letniego kosztują już ok. 1 korony. To aż nie do wiary!

wtorek, 6 maja 2008

spot drogi

Od poniedziałku znowu praca. Dziś większość dnia w samochodzie, z czego trochę się cieszę, bo oczy już mi łzawią od całodniowego wpatrywania się w monitor. Droga z Mazowsza do Krakowa wiedzie malowniczo wśród wzgórz Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Widać skały. Lasy. Krajobraz bardziej dziki niż wzdłuż autostrady prowadzącej do domu. Zupełnie inny klimat. Drogowskazy na Jasną Górę, Olsztyn, Ogrodzieniec – same znajome kąty zdeptane niegdyś z plecakiem na plecach.

A po powrocie do miasta znowu koszmar korków…

Solina

Sobotnia wycieczka i spacer po tamie na zalewie, największej tego typu budowli w Polsce. Z jednej strony zielona woda zalewu, w której z łatwością można zobaczyć pływające tuż pod powierzchnią ryby, a z drugiej strony przepaść, na której dnie płynie rzeka, rosną drzewa i znajdują się budynki zakładów energetycznych. Na dziedzińcu obok budynków lądowisko i dwa małe śmigłowce. W sam raz do wykorzystania w pościgu jakiegoś Jamesa Bonda ;) Nieopodal, tuż obok tamy ciągnie się deptak szczelnie otoczony straganami z mniej lub bardziej gustownymi pamiątkami. Atmosfera jarmarku, Bieszczady inaczej :)

Rawki

A Rawki jak zwykle ciężkie do wlezienia na nie. Tym bardziej, że w piątek zachmurzenie było stuprocentowe i nie było widać nawet skrawka nieba, a do tego była gęsta mgła i nie było widać zupełnie nic. Powietrze wilgotne, droga błotnista, potem zaśnieżona, a na górze do tego mocno wiało. Ale turystów i bieszczadzkich włóczęgów wszelkiej maści nie brakowało. Tych z kijkami i najnowszym sprzętem i tych w wersji romantycznej. Paru było z psami (na pewno pamiętam trzy), które czuły się chyba znakomicie mimo niesprzyjającej aury. Podejście strome od strony Wyżniańskiego Wierchu. Schronisko szczelnie wypełnione ludźmi – jak zwykle wesoło, dźwięki gitary, słynne naleśniki z jagodami, parujące kubki z herbatą, bieszczadzkie opowieści i schroniskowe romanse. Na Małej Rawce chwila odpoczynku, nadal chmurzaście. Dopiero wracając z Wielkiej Rawki zobaczyliśmy trochę gór, bo wiatr rozwiał fragmenty chmur i mgła trochę się przerzedziła. Widok był mokry i pełen przytłumionych odcieni zieleni. Widać było kawałek Połoniny Caryńskiej, Szeroki Wierch i góry na zielonym szlaku przez Dział. Wytrwałość zdobywców została wynagrodzona :)

Lesko

Koniecznie trzeba tu zajrzeć do piekarni-ciastkarni „U Szelców” :) Po prostu aż roi się tam od przysmaków!!! Ciasta, placki, torty, jabłeczniki, serniki, wszelkiego rodzaju przekładańce, ciastka kruche i kremowe, koktajle, soki, fantastycznie smakujące lody!!! Do tego smaczny, długo zachowujący świeżość chleb powszedni. Wewnątrz ciastkarni tłoczno. Byliśmy jadąc do Polańczyka w czwartek i wracając w sobotę, i zawsze był tłok. Interes kwitnie aż miło popatrzeć! Obok małej ciastkarni pracowita i zaradna rodzina już postawiła wielki hotel z restauracją. Doskonała inwestycja! A słodkie robią tak wspaniałe, że aż się chyba przejedliśmy :)

A skoro już zahaczyłem o tematy kulinarne, to będąc w okolicy warto też spróbować kefirów z Sanoka. Takie cudo, że pewnie niedługo będzie o nich Robert Makłowicz opowiadał! :)

Polańczyk

Zalew Soliński widziany z wysokości okolicznych zielonych wzgórz. Wędkarze siedzący nad brzegami długich, wąskich zatok. Białe żagle na spokojnej tafli jeziora. Jakaś zabłąkana łódka wiosłowa. Odległe światła okolicznych domów. Wieczorne zimne powietrze wypełnione leśną ciszą i głośnym kumkaniem żab z pobliskiego oczka wodnego zasilanego małym górskim źródłem. A do tego pierwszy grill w tym roku, z chrupiącymi kiełbaskami i rumianymi piersiami kurczaka. Plus napoje ;) Spokój. Bez bieżącej wody. Bez prądu. Bez tłumu, bez zgiełku, bez „jutro znowu do pracy”, bez „ja muszę”. Ja nic nie muszę :) Weekend na łonie natury…

poniedziałek, 5 maja 2008

Rzeszów

Przejazdem w czwartek i potem krótki postój ze spacerem w sobotę. Pierwsze wrażenie: Bardzo czyste miasto. Przejeżdżając ma się uczucie, że coś jest nie tak dookoła i najpierw nie wiadomo co tak dziwnego jest w mijanym krajobrazie, a potem dociera to do świadomości – starannie utrzymana zieleń, rozległe place, dużo wolnej przestrzeni, ładne, w większości starannie wykończone budynki, kilka z nich wolnostojących i specjalnie wyeksponowanych. I na ulicach nie ma śmieci. Rynek też czysty, nieco gęściej zabudowany, ale również w miarę przestronny. Na środku studnia, pojedyncze drzewa z krótko przyciętymi zielonymi trawnikami. Flagi narodowe. Godła. Ratusz nieco na uboczu, ale wyraźny. Kamienice dookoła niskie, z odnowionymi fasadami. Jedna z nich w trakcie budowy starannie zasłonięta od strony rynku, nie razi widokiem warunków panujących na czynnej budowie. W czasie świąt nie prowadzono oczywiście prac. Wznoszona konstrukcja już współczesna (żelbetowa słupowo-płytowa), ale jestem pewien, że elewacja nawiąże do otaczających kamienic. Inne ulice dookoła miasta też czyste i bardzo inne od tych na Wildzie, wokół ratusza z koziołkami, albo wokół Placu Zamkowego z Kolumną Zygmunta. Takie wschodnie, też bardzo ładne. Takie sienkiewiczowskie.

Janów Lubelski i okolice

Byliśmy przejazdem w czwartek. Malownicza miejscowość znana z koni (ale nie mylić z Janowem Podlaskim!). Wspaniała, ale szerzej mało chyba znana okolica. W folderach, które miałem okazję przeczytać zainteresowała mnie najbardziej notatka o leżących gdzieś niedaleko Momotach i dramatycznej historii polskich żołnierzy, którzy po kampanii wrześniowej 1939 roku utknęli w lasach na linii demarkacyjnej między hitlerowskimi Niemcami, a Związkiem Radzieckim. Chcieli przedrzeć się tamtędy na Węgry z ocalonymi oddziałami, ale nie dali rady pod naporem wrogich armii. W końcu zdając sobie sprawę, że są bez szans i nie chcąc narażać pomagającej im miejscowej ludności, na której za tę właśnie pomoc krwawo mścili się obaj agresorzy złożyli broń poddając się Sowietom, którzy podyktowali im łagodniejsze warunki kapitulacji. Sowieci kłamali jednak z okrutną sowiecką perfidią i Polacy zakończyli swoją historię w dalekich łągrach lub Katyniu i innych miejscach kaźni polskiej inteligencji. Ci w łagrach, którzy mieli więcej szczęścia dostali się potem do armii Andersa, ale to już inna historia… Poza historycznymi Momotami jest tu wiele innych ciekawych zakątków, ukrytych w lasach dworków i mnóstwo pięknej przyrody. Wymarzone miejsce na kilkudniową wędrówkę bez pośpiechu.