piątek, 26 lutego 2010

niedaleko Piotrkowskiej

Wracając z naszego dwudniowego wypadu zahaczyliśmy o Łódź. Trochę ją przecież kojarzę, więc też było ciekawie, chociaż zatrzymaliśmy się tam na godzinę tylko, może trochę więcej, bo tyle zajęło Marcinowi dotarcie na miejsce, które chciał odwiedzić, żeby załatwić swoje sprawy. Dorota i ja czekaliśmy na niego chowając się przed mrozem w Archikatedrze św. Stanisława Kostki. Łódź nie kojarzy się z zabytkami, bo to przecież miasto przemysłowe raczej. Kościół nie jest więc bardzo stary, ale za to imponujących rozmiarów, wybudowany w monumentalnym, strzelistym neogotyku. Patrząc na niego z zewnątrz spodziewałem się ujrzeć wnętrze z czerwonej cegły, a zaskoczyły mnie jasne, prawie białe, otynkowane ściany i jasne, lśniące marmury. Trochę inaczej niż w podobnych świątyniach tradycyjnie gotyckich, jak ta w Gnieźnie, albo na Ostrowie Tumskim oblanym Wartą i Cybiną. Super było zobaczyć coś nowego, ale cóż się dziwić - podróże kształcą.

niespodzianka roku

Zaskoczyliśmy ich całkowicie! Totalnie! Żebyście widzieli ich miny!!! :D Za wszystko inne można zapłacić kartą MasterCard, a to było - wiadomo - bezcenne!

A było to tak: Jakiś czas temu udaliśmy się z Marcinem załatwić kilka spraw w firmie, w której zaczynaliśmy naszą barwną, awanturniczą i pełną przygód karierę zawodową. Pojechała też z nami Dorota. Sprawy załatwiliśmy, a przy okazji odwiedziłem rodziców, chociaż niestety rozminąłem się z Przemkiem i z nim jednym w ogóle sobie nie pogadałem :( Kiedy on jeździł jeszcze tramwajem poszliśmy z Marcinem i Dorotą na chwilę do Leszka i Eweliny, prosto z Krotoszyna przyjechała też Świstak. I to właśnie Świstak zadzwoniła pierwsza do drzwi w bloku na Dąbrowszczaków. Leszek i Ewelina już wtedy staneli jak wryci, zaskoczeni i niesamowicie ucieszeni. A wtedy jeszcze na dokładkę przed drzwiami pojawiła się nasza trójka i właśnie wtedy Leszek zaniemówił, a Ewelka dostała ataku śmiechu :) Wyściskali nas, jakbyśmy przybyli zza granicy co najmniej, a to przecież nawet nie pięćset kilometrów było, potem usiedliśmy przy właśnie pieczonych domowych bułeczkach z konfiturami mamy Eweliny i mamy Leszka, Leszek odkorkował najlepszą nalewkę jaka była w domu i odkręcił flaszkę z trunkiem tak zacnym, że wino służyło przy nim za sok do popicia. Nalewka była po prostu wyśmienita! Mocniejszego trunku nie próbowałem, bo byłem nazajutrz kierowcą, ale Marcina i Leszka aż wykręciło po toaście, a ich głów do słabych nie można zaliczyć. I gadaliśmy sobie jakbyśmy się widzieli wczoraj dopiero co, chociaż przecież lekko zdumiewające to wszystko było.

Boguś

Bażant nazywa się Boguś. Chociaż tata przekręca i mówi na niego Goguś. Udało mi się go zobaczyć parę dni temu. No całkiem ładne ptaszysko. I tak sobie z Aldoną myślimy, że to dobrze, że mama Bogusia dokarmia. Będzie więcej mięsa jak przyjdą święta :)

piątek, 5 lutego 2010

zwierzaki zimą

Przez te mrozy, które ostatnimi tygodniami paraliżowały Polskę, cierpią też zwierzaki. Na przykład do ogródka rodziców Aldonki przez cały rok zagląda wiewiórka. Pewnie mieszka niedaleko. Ciekawe, czy zdołała zgromadzić latem tyle zapasów, żeby teraz siedzieć i je spokojnie pożerać. Którejś niedzieli widziałem ją jak biegła po gałęziach drzewa gdzieś w swoje strony. I tak sobie myślę, że taka wiewiórka, to ona chyba gdzieś zakopuje te zapasy, no nie? I jak ona ma je niby teraz odkopać? Przecież śniegu leżą wszędzie takie góry, że zza niektórych to nie widać nawet człowieka. A na ulicy obok jeden samochód jest zasypany całkowicie po sam dach, a w zasadzie to ładnych kilkanaście centymetrów ponad dach. Naszczęście z boku wystaje trochę niebieskiej karoserii, żeby w ogóle było wiadomo, że coś tam parkuje. Do tego śnieg jest bardzo zmarznięty, a pod spodem, to lód jest nawet i to taki, którego nie idzie tak łatwo rozkruszyć nawet łopatą. A co dopiero zębami wiewiórczymi. No i jak ona sobie radzi? Ptaki mają trochę lepiej, bo mama rzuca im co dzień różne takie ptasie przysmaki i one to się nawet przyzwyczaiły do tego i na balkonie wrzeszczą czasem, a mama wtedy biegnie i je dokarmia. Ostatnio to się nawet przez to wychodzenie na balkon bez kurtki i dokarmianie ptaków rozchorowała, i to całkiem porządnie. A dzisiaj, to rodzice Aldonki wypatrzyli z okna bażanta. Pewnie przyplątał się z pobliskiego ogrodu botanicznego UMCS rozłożonego w dolinie Czechówki. Tam ich podobno trochę mieszka. W sumie aż dziw, że jeszcze tego ogrodu nie odwiedziłem - przecież to jedno z najładniejszych miejsc w mieście! Póki co ogród w osobie bażanta odwiedził nas pod samym domem. Tata poszedł zanieść mu coś do jedzenia. Teraz bażant się gdzieś schował, ale po jedzenie pewnie przyjdzie, bo ciężko być zwierzakiem w taką zimę. To może go jeszcze i ja zobaczę?