niedziela, 24 lutego 2008

sztuka się lansowania

Kończy się bardzo udany weekend. Pierwsze odwiedziny Aldonki i Dziadka w moim emigracyjnym mieszkaniu. Zatłoczniło się w tym jednopokojowym, uczłowieczonym wreszcie lokalu i w końcu było z kim pogadać twarzą w twarz. I zjeść coś jak człowiek umilając sobie pyszny posiłek przyjemną konwersacją ;-) Wreszcie dało się żyć! Oby więcej takich odwiedzin tutaj!

Byliśmy też w centrum, spacerowaliśmy z Dziadkiem Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, widzieliśmy Nike, Rynek Starego Miasta z Syrenką Staromiejską, Plac Zamkowy, Kolumnę Zygmunta, kościół akademicki p.w. św. Anny, pomnik księcia Poniatowskiego na koniu, pomnik ks. kardynała Wyszyńskiego i kilka innych pomników - wiele ich tutaj w mieście. Jest tu kilka naprawdę ładnych miejsc, jest gdzie uciec od korporacyjnego magla.

Oprócz staromiejskich uliczek jednak, czasem podobnych do tych niesamowicie urokliwych u Aldonki, zobaczyliśmy też nowoczesne centrum miasta z wysokimi budynkami i wielkie centra handlowe – m.in. Złote Tarasy i Arkadię. A tam coś co można określić jednym słowem: LANS. Co prawda można było tam spotkać normalnie wyglądających ludzi, ale zdecydowanie przeważali piękni, młodzi i… Bogaci. Kobiety i dziewczyny z nienagannymi makijażami, włosami prosto od fryzjera i w ubraniach jak z okładek kolorowych magazynów. Nawet miny i sposób poruszania się jak z reklam, albo pokazów mody. W ręku obowiązkowo przynajmniej jedna papierowa torba z nazwą któregoś z butików. Dzieci w czystych kolorowych ubraniach prosto z katalogów (tacy mali dorośli) pląsały w domach handlowych jak młody Budda w swoim pałacu – chyba kompletnie nieświadome, że poza sklepami jest jakiś inny świat. A mężczyźni i męska młodzież też w jakiś bliżej dla mnie trudny do zdefiniowania sposób inni, oczywiście w modnych ubraniach i fryzurami jak od serialowych stylistów. W ogóle wszyscy wyglądali jak zbiorowisko samych ładnych, szczęśliwych ludzi, estetyka miejsca przypominała trochę ulotkę jakiejś sekty obiecującej niczym niezmącone szczęście na ziemi, albo reklamę odlotowego urlopu w Tunezji. I myślałem, że mistrzostwem świata i obu Ameryk jest pokazanie się publicznie w sandałach, rozchełstanej koszuli i z małym białym pudelkiem na ręku, co jak wiadomo przystoi tylko prawdziwym artystom, ale okazało się, że to małe piwo. Pierwszą nagrodę w moim prywatnym konkursie na największy lans ma facet, który z miną angielskiego lorda przemierzał obszerne przestrzenie Arkadii trzymając na rękach tchórzofretkę chyba, albo innego stwora do tchórzofretki podobnego. No generalnie ani pies, ani kot, ani świnka morska to z pewnością nie były. Snobistycznego lansu na taką skalę nie widziałem nawet w Starym Browarze…

Dziadek zabrał dzisiaj czerwone fiacisko ze sobą, więc czeka mnie trochę utrudnień komunikacyjnych, co przypomina mi, że muszę jeszcze kilka słów o metrze napisać, ale teraz już czas spać. Niebawem się odezwę!

Brak komentarzy: